Dzisiaj zmarł wybitny polski pisarz, Jerzy Pilch (1952-2020) – pisarz, publicysta, felietonista, dramaturg i scenarzysta filmowy, „poza tym” ewangelik z Wisły. Przypominamy ważny artykuł Marii Drapelli opublikowany przed 13 laty w katowickim piśmie „Ewangelik” (Kwartalnik Diecezji Katowickiej”) 2007, nr 3, s. 29-43.
Maria Drapella
Droga „od Wisły do Granatowych Gór” została wyznaczona przez chronologię publikacji Jerzego Pilcha, ale przecież wiedzie ona przez Kraków i Warszawę. Wielokrotnie owe metropolie, a zwłaszcza Kraków, wyznaczają perspektywę oglądu Wisły i Granatowych Gór, więc wypadnie i w nich zagościć.
„Wątki ewangelickie” – specyfika Wisły sprawia, że na ogół termin „ewangelicki” jest synonimem słowa „luterski”, ale często odnosi się do protestantyzmu w różnych odmianach, a nawet do pewnych napięć między owymi odmianami. A skoro o napięciach mowa, słowo „ewangelicki” stanie się przyczyną refleksji nad opozycją ewangelik – katolik i uniknąć się tego nie da, mimo skłonności ekumenicznych.
„Twórczość Jerzego Pilcha” – to opowiadania, kilka powieści, dramat oraz felietony, których zbiory ukazały się w wydaniach książkowych, i które często nie są publicystyką, lecz najczystszą literaturą – prozą, nawet poetyzującą… Objęcie refleksją całego dorobku, przyznaję pokornie, przerasta moje możliwości. Co uwzględnić przede wszystkim? Decyzja niełatwa. Proszę więc o łaskawe odniesienie się do moich wyborów, dokonanych wśród wielu rozterek.
Jerzy Pilch – jeśli nie najpopularniejszy, to jeden z najbardziej popularnych współczesnych twórców. Laureat prestiżowych nagród literackich, bohater filmów biograficznych, obecny w programach telewizyjnych, najpoczytniejszych tytułach prasowych, ba – w reklamie, rubryczkach plotkarskich, w internetowych dyskusjach i czatach… wiele by mówić… O tej aurze pragnę w tym momencie zapomnieć. Chwytam się przy tym pomocy, którą odnajduję w eseju Olgi Tokarczuk Kim jest autor?
Książkę czy powieść Tokarczuk nazywa zaproszeniem do spotkania, w którym niemożliwe jest „zwykłe” porozumienie między czytelnikiem a autorem. „Na to spotkanie autor i czytelnik przynoszą wątki swojej pojedynczości, niepowtarzalności. Autorowi nie uda się spreparować dzieła pozbawionego strzępków jego „ja”. Odbiorca także angażuje w proces lektury własne indywidualne doświadczenie”[1]. Wróćmy do autora: „Kto wie, czy nie należałoby powiedzieć, że powieściopisarz nie ma tożsamości – nieustannie się kształtuje i wypełnia jakieś inne ciała tworzonych przez siebie postaci”[2]. Jak widać, Olga Tokarczuk kieruje się szczerym subiektywizmem.
Warto jej uwierzyć gdy pomija nawet klasyczny termin „narrator”, proponując słowo „obserwator”: „Byłby to ktoś, kto jest większy, pojemniejszy niż osoba autora; ktoś, kto zawiera go w sobie i jednocześnie poza niego wykracza; ktoś, kto lepiej panuje nad czasem niż indywidualne „ja”, kto jest w stanie głębiej zrozumieć przyczynę i skutek (…)”[3] . Każdy, kto zaufa takiemu spojrzeniu na literaturę, wzruszy ramionami na zarzut niekiedy stawiany „personalnie” pisarzowi „stela”, że o swoich pisze „oszkliwie”.
Niech więc twórczość Jerzego Pilcha stanie się zaproszeniem do „zaangażowania indywidualnych doświadczeń” podczas uczestniczenia „w tym wirtualnym świecie”, „ze świadomością jego umowności”[4]. Zacznijmy od klimatów wiślańskich.
Narratorzy
W debiutanckim tomie opowiadań Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej[5], narrator sygnalizuje swą egzotykę wyznaniową rzadko i dyskretnie. Mianowicie epizodem „bełkotliwej akcji dwudziestowiecznej powieści, toczącej się w mózgu Dziadka Pustówki”, są cytaty z „pięknych kazań biskupa Wantuły stojącego u szczytu pustej i świetlistej muszli kościoła”[6] , zaś w zakamarkach domu odnajdywane były m.in. „sterty kancjonałów, kalendarzy ewangelickich”[7] (Indyk Beltsville). „Jak to możliwe (czytamy w opowiadaniu Wieczny odpoczynek), że byłem chemikiem, opiekunem zwierząt domowych, człowiekiem Wschodu, pomazańcem bożym, studentem polonistyki, członkiem PZPR, ewangelikiem, rusofilem i któż wie kim jeszcze. (…) A może gigantyczne przeistoczenie rozpoczyna się ode mnie, może ja jestem pierwszym elementem wielkiej przemiany, po zakończeniu której Polska stanie się neutralnym, protestanckim krajem leżącym na północy Europy?”[8]. Idźmy dalej: „(…) bracia najniżej upadli starali się zapisać choć parę zdań na papierowych serwetkach, bracia protestanci schludnym pismem marginesy Kalendarza Ewangelickiego pokrywali (…)”[9]. (Nasza i Wasza. Przemówienie okolicznościowe).
Wreszcie w opowiadaniu, którego tytuł nosi cały zbiór, znajdujemy nie byle jaki akapit: „Boże mój, nie wzywam Twego imienia na daremno, mój ewangelicki Boże Mikołaja Reja i innych protestantów zasłużonych dla kultury narodowej. Boże mój, Ty jeden wiesz, ile trudu i zachodu kosztowało mnie bezskuteczne powoływanie tej sztandarowej grupki do istnienia.”[10]. Chodziło o grupkę pań, które posiadły szczególną umiejętność… Kto z Państwa pamięta, jaką umiejętność – niech wstydliwie spuści oczy.
Można przypuszczać, że dla większości czytelników przytoczone frazy miały jedynie znaczenie ozdobników stylistycznych. Ale dla nas – zaangażowanych „inaczej” – brzmią jak skromne preludium do Spisu cudzołożnic[11], gigantycznej fugi, opartej na chichoczącym temacie: Two Protestants at the heart of Roman Catholic Poland[12] . Dwaj protestanci w sercu rzymskokatolickiej Polski – szwedzki humanista i oprowadzający go po Krakowie pracownik akademicki, Gustaw. Obaj panowie odwiedzają miejsca o znaczeniu doniosłym dla historii kultury polskiej, dla martyrologii opozycji antykomunistycznej, a łączy ich nie tylko wyznanie – również pragnienie „zażegnania fenomenu obojętności świata” przy pomocy alkoholu i skłonnej kobiety. Rozliczne perypetie prowokują Gustawa do wspomnień z dzieciństwa, młodości. Jako narrator i bohater zarazem (pełni te role przemiennie) pozwala sobie na bardzo wiele: z pasją wręcz publicystyczną porusza niemal „całokształt” problematyki polskiego protestantyzmu.
Spacer ulicą Grodzką, obok kościoła ewangelickiego, jest do okazją do wyjaśnień, dlaczego w tej konfesji nie ma kultu świętych, jak nieliczne są w Polsce kościoły ewangelickie (i gdzie ich jest najwięcej), jaką szczególną więź stwarza wspólna wiedza o tym „kto się urodził w Eisleben, kto przybił tezy i spalił bullę, i co się stało w Augsburgu, Wartburgu i Wormacji”[13], a także znajomość hymnu Warownym grodem jest nasz Bóg, posiadanie konfirmacyjnej fotografii i Biblii z dedykacją pastora. Wprawdzie Gustaw w tym momencie jeszcze nie rozmawia ze Szwedem o protestantyzmie, tylko rozmyśla. Nieważne jednak, co słyszy Szwed – ważne, co widzi czytelnik.
Niejedno chciałby Gustaw Szwedowi powiedzieć, ale obawia się „ciężkiego jak „Postylla domowa” wzroku starych ewangelików”[14]. Chciałby powiedzieć na przykład „tonem szyderczym” o „bliskich i wieloznacznych związkach ewangelików z komunistami”, ale powstrzymuje się, ze względu na pamięć wiślańskich Seniorów (wymienionych zresztą z nazwisk i funkcji parafialnych), ze względu na ich „odwieczną maksymę-przestrogę”: „Polska ginie między młotem komunizmu a kowadłem katolicyzmu”[15].
„A kogo się bardziej boicie? Kto jest dla was groźniejszym przeciwnikiem: katolicy czy komuniści” – zapytała Gustawa, w czasach studenckich, Iza Gęsiareczka, jedna z potencjalnych cudzołożnic. Właśnie wtedy Gustaw opowiadał jej „historię zagubionego w ostępach plemienia, którego kobiety słyną z urody i powściągliwości, mężczyźni – z umiłowania punktualności, a wszechwiedzący starcy przepowiadają zagładę ojczyzny ginącej między młotem komunizmu a kowadłem katolicyzmu.”[16].
Nie ma bezpośredniej odpowiedzi na to pytanie, bo narrator natychmiast chytrze zmienia czas akcji. Dopiero Szwedowi Gustaw się zwierzy, że „być prawdziwym lutrem to znaczy walczyć z katolikami”, choć „nie wiemy, czy i kiedy przeminą katolicy, a raczej dobrze wiemy, że nie przeminą nigdy”[17]. Wzorem wojownika jest matka Gustawa.
Weźmy wybór papieża-Polaka. W tym dniu matka płakała w sposób rozdzierający, niepojęty – wspomina narrator-Gustaw. Wysoko ceniła Jana XXIII, sądziła, że zabrakło mu zaledwie parę lat do przeprowadzenia ponownej, tym razem totalnej reformacji: „Czy ty sobie wyobrażasz, jakby to było pięknie, gdyby Polska przeszła nagle na protestantyzm?”[18].
Weźmy problem małżeństw mieszanych. Narrator-Gustaw wspomina „Księgę Szlochu” matki, gdy jego starszy brat Juliusz, który w matczynych marzeniach miał zostać pastorem, wkrótce po maturze opuszcza dom, aby związać się z Krysią „wyznanie rzymskokatolickie”, w dodatku starszą od niego, na domiar złego – posiadaczką citroena. W „Księdze Szlochu” matki jest wizja nieszczęść życiowych Juliusza, ale, o zgrozo, nie ma tam miejsca na powrót syna marnotrawnego. Weźmy też pod uwagę kontekst narracyjny tej sytuacji: młodzi odjeżdżają, a matka, nie wytłumiwszy jeszcze szlochu, rzeczowo instruuje uwięzioną w toalecie Pastorową, jak poradzić sobie z zepsutą spłuczką.
Nie tylko w tym wypadku bezduszna proza życia przyćmiewa sprawy wagi najwyższej, a do nich przecież należy heroiczna walka o uznanie polskości wiślańskich (i nie tylko) ewangelików. „Powiedz mi, chłopie” – pyta narrator-Gustaw – „(…) czy u was, Szwedów, też jest tak, że lutrów uważają za Niemców?”. Po chwili sam sobie odpowiada: „Jako Szwed jesteś luter, a jako luter jesteś Niemiec. A zatem wychodzi, żeś jako i ja, Polak. Mnie też biorą za Niemca, choć wraz z moimi współwyznawcami niejeden kamień węgielny pokładłem pod podwaliny polskości. Rej, Linde, Frycz-Modrzewski, Kolberg, Naborowski… te nazwiska mówią same za siebie”[19]. (Można przypuszczać, że gdyby Gustaw nie był tak pijany, wymieniłby więcej nazwisk, zwłaszcza bliższych współczesności).
Ojciec Gustawa-narratora wyjaśniał uparcie, w niezliczonych „podaniach, zaświadczeniach, petycjach”, wraz z dokumentami z urzędu repatriacyjnego, że „nigdy nie odłączył się od polskości”, choć został zmuszony do spędzenia pewnego czasu w mundurze szeregowca Wehrmachtu. Zdołał to wyjaśnić. Ale narrator-Gustaw wspomina, że jako dziecię nieraz „darł się jak opętany”: „Tato, ilu tato zabił Niemców”[20]. Innym razem odczuwał rozczarowanie, że sąsiedzi – panowie Sikora, Krzywoń, Kohut – mieli w tym wojennym epizodzie wyższe niż ojciec szarże.
Paradoksów jest więcej. Oto jeden z nauczycieli Gustawa, profesor Klamka, „który wprawdzie nie przebył szlaku bojowego od Lenino do Berlina, lecz który, w ramach nagrody pocieszenia, był kombatantem obozu koncentracyjnego”, niezadowolony z chłopców, opieszale pracujących na lekcji przyrody przy sadzeniu drzewek (a były to jabłonie!), krzyczał: „Jednego Niemca na was trzeba, jednego Niemca, a chodzilibyście jak w zegarku!”[21].
Wróćmy do wspomnianej prozy życia, z winy której sprawy wagi najwyższej nieco płowieją. Rzesza niemiecka runęła w wymiarze politycznym, ale trwa „rzesza rzeczy” (to tytuł przedostatniego rozdziału Spisu cudzołożnic). Wciąż trwają w domu, choć już bliskie rozsypki, niemieckie płyty, książki, encyklopedia, lornetka, maszyny do pisania i szycia, radioodbiornik. Niestety, napływają rzeczy nowe („Małe Mozaiki Niemieckie”, pamiątki z pobytu z NRD) i najnowsze… W co narrator-Gustaw jest odziany? W niemiecką marynarkę z szarego tweedu, czarne sztruksowe spodnie i niebieską koszulę, bo są to czasy naszego upodlenia materialnego, w których bracia „zza pociemniałej zachodniej granicy” wspierali nas darami. I nie każdy, jak Eugenia Czapla – krakowska sąsiadka Gustawa-narratora, bohatersko oznajmiał: „Wolę zdechnąć, niż wziąć coś od Niemca!”[22].
W tym miejscu nie mogę się oprzeć dygresji. Chodzi o felieton zamieszczony w „Polityce” (z 13 lipca 2002 roku) Boski Janusz, będący przemową Jerzego Pilcha, podyktowaną „luterską troską”, do Janusza Andermana, autora Fotografii. Anderman przytacza w owym dziele niezwykłą motywację jednego ze swych szlachetnych czynów. Cytuję: „(…) za każdą bytnością przy ulicy Nullo [czyli u Pilcha w Krakowie] wódkę trzeba było zagryzać pomarańczowym żółtym serem, dostarczanym hojnie, a bez opamiętania przez ewangelików niemieckich (…). Prawdę mówiąc, za którymś razem miałem już dość tej (…) konsumpcji, odstawiłem pomarańczowy żółty ser z obrzydzeniem i wtedy (…) zdecydowałem się, że za wszelką cenę muszę Jurkowi Pilchowi znaleźć stałą pracę (…)”[23]. Jerzy Pilch przyznaje, że spośród wszystkiego, co Anderman o nim powypisywał, „rozwścieczyła go do białości” jedynie sprawa sera. Również cytuję: „I o luterski ser tu idzie, o moją luterską urazę i o moją luterską wendetę. Serek ci, k…a, nie smakował? Było nie żreć. A jak się żarło, było nie pisać. Ze szczerego serca serek serwowałem, a nie z dalekosiężnego domysłu, że jak nie będzie o czym pisać, to i ser się na temat nada.”[24].
Wróćmy do narratora. Chodzi między innymi o temperament. Narrator-Gustaw skłania do fundamentalnego pytania: czy luterskość wkracza w sferę genetyki? Otóż: tak. Oto – obok rozsianych przypadkowo elementów autocharakterystyki, jak „moja protestancka pycha”, „schludne, właściwe mi protestanckie pismo” – argument niepodważalny: „Byłem wściekły i moja wściekłość rosła. Czułem w takich chwilach, iż choćbym, nie wiem jak, się odcinał od braci ewangelików, mam w sobie coś z Marcina Lutra. Czułem, iż mój gniew ma w sobie coś z jego gniewu, iż moja furia jest którymś z kolei pokoleniem jego furii. – Inaczej nie mogę… – wyszeptałem (…)”[25]. Mniejsza o przyczynę gniewu, chodzi przecież o postawę.
Ogólnie rzecz biorąc, postawę Gustawa-narratora cechuje specjalna pobożność, wsparta doskonałą znajomością Pisma. Jego modlitewne westchnienia świadczą o bliskości z Panem, nawet poufałości, wynikającej z „braku pośredników”. Na przykład: „Boże, jeśli istotnie jesteś Bogiem piszącym, jeśli na serio myślisz o literaturze, nie daj mi takich banałów wygadywać”[26].
Podobnym kpiarzem, również skłonnym do autoironii, jest narrator Tysiąca spokojnych miast, ale to jeszcze małolat, „Jerzyk”, bardziej przejęty swymi inicjacjami niż komentowaniem świata dorosłych. Niemniej podsłuchuje i podpatruje znakomicie, dzięki czemu bohaterowie tej powieści stają się bardzo wyraziści. Z kolei kpiarzem-prowokatorem jest narrator Innych rozkoszy, mimo że snuje opowieść w trzeciej osobie, wtrąca pluralis maiestatis: „my, starzy ewangelicy a zarazem prawdziwi narratorzy tej historii nie możemy się powstrzymać, by nie powiedzieć, iż wiosna na Śląsku Cieszyńskim ma w sobie raptowność reformacji (…), my, starzy zbereźnicy, obserwujący tę scenę ze śmiechem, ale też z pełnym swoistego współczucia lękiem, możemy dodać (…)”[27].
Właściwie wszyscy narratorzy Pilchowych opowieści uśmiechają się. A każdy inaczej. Ciepłem, nawet czułością, zaskakują niektóre miniatury. Wzrusza Żółtodziobe serce – portret biskupa Andrzeja Wantuły[28], wzruszają Obłoki nad Czantorią[29]. Proszę posłuchać: „Widzę dźwigi i Alpy nad dachami Genewy, jest duszno, w pokoju huczy klimatyzacja. Moja babcia Maria z Chmielów Czyżowa nie lubiła podróżować. Nie była w Warszawie, nie widziała morza. (…) Moja babcia Czyżowa czytała Biblię i atlas geograficzny. Pilnie oglądała wizerunki obcych miast, które Andrzej Wantuła przysyłał z całej ziemi. Podnoszę słuchawkę, wybieram kierunkowy, wystukuję tamten stary numer: 27-56. Muszę jej powiedzieć, że tu jestem, że widziałem wszystko, co było na pocztówkach: zegar, fontannę i Mur Reformatorów. Muszę dać jej znak.”[30].
Bohaterowie
Z jednej strony to zbiorowość, wspólnota, z drugiej – wiele indywidualności.
W opowiadaniu Otwieranie i zamykanie furtki[31] została podjęta próba charakterystyki tej zbiorowości. Tylko próba. „Współbracia moi nie palili papierosów [do uprzywilejowanych wyjątków należał biskup Wantuła], ciężko pracowali i żyli w doskonałości. Pismo powiada: „Bądźcie doskonałymi jako i Pan wasz w niebiesiech doskonały jest” i w naszych stronach werset ten, jak i wszystkie pozostałe wersety Pisma, traktowany był ze śmiertelną powagą”[32].
I tak w dniach powszednich oraz świątecznych ścierały się różne odmiany doskonałości, co więcej – różne stopnie świadomości doskonałości, nie bez napięć i nie bez konfliktów. Drogą do doskonałości, niebudzącą żadnych wątpliwości, była praca: „(…) nieróbstwo znaczyło utratę łaski i ogień piekielny. (…) Za wszelką cenę trzeba było coś robić, nawet jak nie było co robić”[33]. Etos pracy miał taką siłę, że dopuszczał wyrozumiałość dla słabości pijaństwa, jeśli porażony tą słabością nie był „leniwcem”. Ogólnie starano się „nie korzystać z radości życia w sposób niefrasobliwy”. I rzeczywiście, mieszkańcy domu rodzinnego Kohoutka (Inne rozkosze), w dużym stopniu potwierdzają trafność tej charakterystyki.
Jeśli chodzi o indywidualności, część z nich pojawiła się już, chcąc nie chcąc, wcześniej. Wypadałoby uzupełnić pewne rysy postaci matki ze Spisu cudzołożnic, bo jej wojowniczość przybierała różne formy, w tym wyrafinowane. Gdy wracała znad morza, a wyjeżdżała tylko z synem, zastawała w domu dyskretny ślad obecności pań odmiennej konfesji – otóż książki ewangelickie stały w drugim rzędzie domowej biblioteczki. Nie zamierzała tego z ojcem wyjaśniać: wkładała natychmiast kostium kąpielowy i przywracała książkom pierwotny ład. Można się domyślać, że czynność ta stała się niemal dorocznym rytuałem.
Jednym z najbardziej wyrazistych bohaterów wydaje mi się kościelny Messerschmidt, choć jest w Tysiącu spokojnych miast postacią drugoplanową. Imponuje jego profesjonalizm. Rano dzwony brzmiały delikatnie „niczym powoli podnosząca się powieka konfirmantki”, w południe miały „pełnię ognia huczącego pod blachami ewangelickich pieców”, a wieczorem były „układne i giętkie jak mieszane lasy na Bawolej Górze”[34] . Choć wiedział, że jego pomocnicy pozbawieni są talentu, łaskawie dopuszczał najpobożniejszych chłopców do współwykonania niedzielnego koncertu. „Upośledzeni też mają prawo chwalić Pana” – mawiał. A potem zadziwiał nie tylko artyzmem, ale erudycją i elokwencją. Znał wszystkie szczegóły historii każdego dzwonu. Najmniejszy, odlany w Warszawie na zamówienie Mikołaja Radziwiłła Czarnego, służył najpierw braciom kalwinom w Kiejdanach. Messerschmidt ma żal, że Sienkiewiczowskie pióro nie opisało, niestety, dźwięku „naszego kałakoła”, niemniej dramatyczna wędrówka dzwonu do Wisły wiodła szlakiem Trylogii. Krótsza opowieść o średnim dzwonie poświadcza, że pan kościelny znakomicie orientuje się w czasach Karola XII. Zaś wielki dzwon pochodzi z samej Wittenbergi, a to sprawia, że Messerschmidt milknie, bo słowa raczej nie wyraziłyby wzniosłości Reformacji. Ekumenizm nie był jego mocną stroną – zawiadowcy Ujejskiemu, katolikowi, publicznie zarzucił średniowieczny handel odpustami.
Cnoty umiaru w słowach nie miał pan Józef Trąba, niezwykle ważna postać z tej samej powieści. Miał natomiast poczucie misji – pragnął dokonać czynu wielkiego, dla dobra ludzkości, poprzez zbrodnię polityczną. Pierwszy wybór padł na przewodniczącego Mao, ale Chiny daleko, a do Warszawy, gdzie panował towarzysz Gomułka, bliżej. Plan zamachu opracował z niezwykłą starannością. Był zdolny do uzasadnienia słuszności swej decyzji w każdej dyskusji, z pomocą wszechstronnej argumentacji – biblijnej, historycznej, politycznej. Naradę parafialną nad moralnymi aspektami ewentualnego zamachu ucina krótko, lekceważąc ostrzeżenia, że ewangelicy nigdy nie brali udziału w zamachach skrytobójczych (jak i w ogóle w niczym): „Tysiąc razy mówiłem, że jak kogoś nie ma w ogóle, trudno, żeby brał udział w czymkolwiek”[35]. A jednak w Warszawie zaczął się gubić – wmawiał sobie, że „odczuwa ulgę z powodu opuszczenia choćby na krótko ziemi cieszyńskiej, tej krainy domorosłych filozofów”, wmawiał swym towarzyszom broni, że „my [ewangelicy] z racji urodzenia, wychowania, wyznania, natury i psychofizycznych predyspozycji z całą pewnością nie jesteśmy zamachowcami (…) raczej (…) urodzonymi negocjatorami”[36]. Mimo to wykonał swe zobowiązanie – oddał strzał w kierunku okna mieszkania towarzysza Gomułki.
W tych pobieżnych szkicach chciałam zasygnalizować, że bohaterowie, z których promieniuje protestancki duch, bywają psychologicznie skomplikowani. Pewnego rodzaju uzupełnieniem charakterystyki wszystkich postaci wydaje mi się felieton Wisła jako duchowa forma życia[37], zwłaszcza epizod z życia Janka z Wymowy. W ramach zadośćuczynienia za ciężkie przeżycia wojenne, Janek wyjechał na kurację do jednego z ekskluzywnych uzdrowisk niemieckich. Uciekł po dwóch tygodniach. „A kiedy wreszcie dotarł do swoich terytoriów, zaraz za Ustroniem poczuł dawno zapomniany dreszcz serca. Polana. Czantoria. Tartak. Krzyżówka. Most na Pile. Był w Wiśle. Miał przed sobą wszystko.”[38].
Pora przenieść się do Granatowych Gór – w Mieście utrapienia są jednym z miejsc akcji, w Nartach Ojca Świętego – wyłącznym.
W małym miasteczku rozchodzi się elektryzująca wieść: wkrótce przybędzie Papież, ponoć już jest w drodze. Nie tylko, aby odwiedzić miejsce, gdzie w młodości jeździł na nartach, ale by – po ustąpieniu z Urzędu – osiąść tu. Z jednej strony to wiadomość wspaniała, stwarza perspektywę niezwykłego awansu miasteczka. Z drugiej – zatrważająca, bo obecność Świątobliwej Osoby zmusi mieszkańców do porzucenia przeróżnych grzesznych skłonności i praktyk. Na pozór Granatowe Góry nic wspólnego z „wątkami” ewangelickimi nie mają. Ale, być może, pozory mylą.
Po pierwsze – w dramacie Narty Ojca Świętego zaistniał miły akcent ekumeniczny. Ksiądz Kubala – wierzący, pijak i koneser motoryzacji tak zaawansowany, że odczuwa duchową i cielesną jedność ze swym samochodem (passatem), mówi o wymarzonym aucie: „Tak… Saab dziewięćdziesiąt pięć aero… Lutersko-szwedzki produkt niestety, ale jaki… Najbezpieczniejsze auto świata. Aktywne zagłówki. Elektronika o sile jumbo jeta. Stacyjka między fotelami. (…) Jak wreszcie przesiądę się do saaba, nawet kolana będę miał bezpieczne. I pozostałe członki takoż.”[39].
Po drugie – tu i ówdzie szeptano, że Granatowe Góry przypominają Wisłę. Na przykład w zapowiedziach wydawniczych Miasta utrapienia na stronach internetowych: „Jeden ze śmieszniejszych, to obraz oszałamiającej koniunktury, jaka powstanie w Granatowych Górach (do złudzenia przypominających rodzinną Wisłę Pilcha), kiedy w „absolutnej konspiracji” osiądzie w nich na stałe sam Papież”[40]. Również w niektórych recenzjach teatralnych: „Dramaturg piętnuje obyczaje prowincjonalnego miasteczka, ale czyni to z sympatią, jakby pisał o rodzinnej Wiśle”[41]. Sam Autor na spotkaniu z czytelnikami w Ustroniu, na pytanie (cytuję ze „Zwiastuna Ewangelickiego”): „Skąd pomysł, żeby nazwać Wisłę Granatowymi Górami?”, odpowiedział: „Po prostu, jeśli się patrzy z Partecznika na Stożek, to jest on granatowy.”[42]. Załóżmy, że tylko żartował.
Krytycy literaccy kojarzą pewne cechy twórczości Jerzego Pilcha z różnymi nazwiskami literackich sław: z Gombrowiczem, Kunderą, Hrabalem i paroma innymi, nieprzynoszącymi ujmy. A może warto kojarzyć
i z Mickiewiczem? Z Panem Tadeuszem zwłaszcza… Może Wisła z Pilchowych stronic, to już tylko fotografia w sepii, utrwalająca „ostatnich”, co przy etosie bardziej lub mniej udolnie trwali? (trzeciorzędny byłby fakt, że zamiast uroczystego zwartego trzynastozgłoskowca mamy współczesną konwencję epicką i „wątki” rozsiane – w diasporze; natomiast bardzo ponętne jest zestawienie Koncertu Jankiela z Koncertem Wiślańskich Dzwonów[43]).
Może coraz bardziej wchłaniają nas Granatowe Góry? Może rzeczywiście giniemy, ale „między młotem katolicyzmu a kowadłem własnej bierności”? Złowieszczy kolor granatowy czaił się już wcześniej, chociażby w Tysiącu spokojnych miast. Gdy na wiślańskie zgromadzenie parafialne niespodziewanie przybyły dwie młode katoliczki, „(…) wszyscy (ściśle rzecz biorąc, wszyscy mężczyźni) już biegli w ich kierunku. Nawet ojciec, nawet ojciec chyżo biegł przez granatową trawę. A jeśli nie biegł, to szedł bardzo prędkim krokiem.”[44]. Może wyjazd Kohoutka z Wisły i śmierć doktora Oyermaha, będące zakończeniem Innych rozkoszy, mają znaczenie o wiele donioślejsze, niż mogłoby się wydawać? – Brońże nas, Panie, i wspomóż nasze działania obronne!
– Raczej nie lubię Pilcha – powiedziała zagadnięta przeze mnie koleżanka z pracy, której zdanie wysoko cenię.
– Dlaczego? Styl? Chwilami nużący, barokowy? – dopytuję.
– To też … i tak bardzo jest zwrócony na siebie…
Okazało się, że to zdanie o felietoniście „Polityki”, nie o pisarzu. Po „zadanej” lekturze Innych rozkoszy osoba ta znalazła się w gronie jeśli nie miłośników, to z pewnością rozbudzonych. Ożyły sentymenty z dawnych lektur (i doktoratu z literatury skandynawskiej): „Pastor, pastorowa, szkółka niedzielna… – istnieją w wydaniu rodzimym…”. Gawędziłyśmy o męskości Kohoutka, o klimacie jego rodziny, o arcyfrazach (chociażby „nadludzki wysiłek w nieludzkich warunkach”). Jednak wielu aluzji do specyficznego modelu pobożności, do tradycji właściwych tylko temu miejscu, „zamieszkałemu wyłącznie przez ewangelików augsburskich”, moja koleżanka nie spostrzegła. I inaczej być nie mogło. Podobnie rzecz się miała podczas rozmów na temat twórczości Pilcha z innymi „pozaparafialnymi” przyjaciółmi. I podobnie rzecz się ma z krytyką literacką. Oczywiście, pisze się o przynależności wyznaniowej autora, kolorycie lokalnym Ziemi Cieszyńskiej, oryginalności obyczajowej, lecz niewiele z tego wynika. Nie będę Państwa zanudzać antologią cytatów. Zaproponuję jeden, który wydaje mi się reprezentatywny. Oto fragment recenzji Innych rozkoszy:
„Sto kilkanaście stronic nie gorszej urody [niż pierwszy akapit] dopełnia ten obiecujący początek, wspierając wartości stylu pełną wigoru i zaskakujących zwrotów dramaturgią przedstawianych wydarzeń, głębokością wiedzy socjologicznej o środowisku ewangelików augsburskich na Ziemi Cieszyńskiej (która to wiedza sięga odważnie aż do sfer intymnych), wszechstronną charakterystyką osobowości (męskiej) oraz wyrafinowaną grą literackich odniesień i kamuflaży dla czytelników II stopnia”[45].
Zaryzykuję myśl, że pełny smak prozy Jerzego Pilcha dostępny jest tylko wybranym (właśnie z racji „indywidualnego doświadczenia”), a współwyznawcom przede wszystkim. Pod kilkoma wszakże warunkami. Podaję w przypadkowej kolejności: poczucie humoru; akceptacja konwencji literatury współczesnej, która od stu lat nie praktykuje XIX-wiecznego patosu i dydaktyzmu, i większość spraw świata tego traktuje „oszkliwie”; dla diaspory: co najmniej dwukrotny pobyt na Śląsku Cieszyńskim; pewna doza wytrwałości.
Co do dramaturgii, pewności jeszcze nie ma, wszak jedna jaskółka (Narty Ojca Świętego) wiosny nie czyni… Jeśli chodzi o ów utwór dramatyczny, pojawia się kłopot, który mógłby podważyć słuszność początkowych akapitów wspartych autorytetem Olgi Tokarczuk. Otóż w odautorskim wprowadzeniu, niczym Mickiewicz w II i III części Dziadów, Jerzy Pilch wyjaśnia okoliczności podjętej tematyki i swe intencje. „Tysiąc, a może milion razy powtarzałem zdanie klasyka, że wszystko, co najważniejsze, w życiu człowieka piszącego zdarza się w dzieciństwie. Otóż wśród wszystkiego, co mnie ukształtowało w luterańskim domu mojego dzieciństwa, nie zdarzył się Jan Paweł II. Ale On zdarzył się w Polsce w tym i, zwłaszcza, w poprzednim stuleciu, i jest, jak wszyscy wiedzą, jedną z pierwszych postaci, jakie dzisiejszą Polskę ukształtowały i po prostu stworzyły. (…) nieobecność tego tematu w dzisiejszej sztuce, zwłaszcza w sztuce wysokiej, jest zdumiewająca. Nie mam najmniejszej iluzji, że lukę tę zapełniam (…). Nie pytam o papieża. Pytam o ludzi. Nie zadaję pytania: Co się dzieje z papieżem? Zadaję pytanie: Co się dzieje z ludźmi (…) gdy w poważny, mniej poważny albo śmiertelnie poważny sposób zaczynają o papieżu, o obecności papieża w ich życiu, myśleć? (…) Zapewne moje luterskie korzenie dają mi w tym wypadku pewną pisarską swobodę. Ale luterskie korzenie mają to do siebie, że nigdy nie dają beztroski.”[46].
Cóż… Widzę w centrum Wisły pomnik Jerzego Pilcha – bynajmniej nie biust, a postać całą. Kluczową sprawą, jak powiedziałby nasz Ulubiony Autor, byłby wyraz twarzy – uśmiech mianowicie. Uśmiech nieodgadniony, wobec którego osławiony uśmiech Mony Lizy wyda się banalnym grymasem.
Przypisy
1 O. Tokarczuk, Lalka i perła, Wyd. Literackie, Kraków 2001, s. 14.
2 Tamże, s. 6.
3 Tamże, s. 6.
4 Tamże, s. 14.
5 J. Pilch, Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej, PULS, Londyn 1999.
6 Tamże, s. 26.
7 Tamże, s. 31.
8 Tamże, s. 97.
9 Tamże, s. 134.
10 Tamże, s. 162.
11 J. Pilch, Spis cudzołożnic. Proza podróżna, Wyd. Literackie, Kraków, 2002.
12 Tamże, m.in. s. 61- 68.
13 Tamże, s. 65.
14 Tamże, s. 62.
15 Tamże.
16 Tamże, s. 177.
17 Tamże, s. 189.
18 Tamże, s. 191.
19 Tamże, s. 188.
20 Tamże, s. 203, 200.
21 Tamże, s. 198-199.
22 Tamże, s. 206-207.
23 J. Pilch, Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym, Wyd. Literackie, Kraków 2002, s. 255-256.
24 Tamże, s. 257.
25 J. Pilch, Spis cudzołożnic…, s. 112.
26 Tamże, s. 181.
27 Tamże.
28 J. Pilch, Bezpowrotnie utracona leworęczność. Wyd. Literackie, Kraków 1998, s. 228-236.
29 Tamże, s. 137-143.
30 Tamże, s. 143.
31 Tamże, s. 151-158.
32 Tamże, s. 151.
33 Tamże, s. 155.
34 J. Pilch, Tysiąc spokojnych miast. PULS, Londyn 1997, s. 65.
35 Tamże, s. 106.
36 Tamże, s. 159.
37 J. Pilch, Tezy o głupocie, piciu i umieraniu, Wyd. Literackie, Kraków 2003, s. 35-239.
38 Tamże, s. 239.
39 J. Pilch, Narty Ojca Świętego, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 60-61.
40 www.merlin.com.pl/frontend/towar/352342.
41 R. Pawłowski, Przyjeżdża Papież, „Gazeta Wyborcza”, 20.10.2004.
42 M. Legendź, Od „Everestu” do Granatowych Gór, „Zwiastun Ewangelicki”, 10/2004, s. 11-12.
43 J. Pilch, Tysiąc spokojnych miast…, s. 65-71.
44 Tamże, s. 110.
45 M. Ratajczak, Kohoutek rozdarty, „Odra” 1996, nr 6, s. 114-115.
46 J. Pilch, Narty Ojca Świętego, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 6-7.
Odpowiedz