Archiwum

Sierpień 2016 w cieszyńskim PTEw

W naszym planie pracy na sierpień ujęte były dwie wycieczki – w pierwszy i ostatni czwartek miesiąca oraz dwa spotkania klubowe.

U wejścia do Doliny Mięguszowieckiej

Na 4-5 sierpnia przewidzieliśmy wycieczkę w Tatry Słowackie, oczywiście przykrojoną do naszych możliwości fizycznych. W grę wchodziły wyłącznie doliny i to takie, w głąb których prowadzą drogi w miarę utwardzone, pozbawione wystających głazów i korzeni. Pisząc te słowa czuję, z jaką pogardą, wręcz oburzeniem mogę się spotkać ze strony rasowych turystów górskich, nie mówiąc o wspinaczach: czego ci ludzie szukają w górach, zwłaszcza w Tatrach? Czy mało tej snobistycznej stonki korkującej Zakopane i lekkomyślnych ceprów rozbijających się na tatrzańskich szlakach?

Schronisko nad Popradzkim Plesem

Wszelkiego rodzaju hoteli i pensjonatów, przeważnie o tzw. wyższym standardzie, pod Tatrami Słowackimi jest bez liku. Na wszelki wypadek, nie wszystkie podają ceny noclegów, ujawniają je po wpisaniu bliższych danych i tu dopiero okazuje się, że ceny są zróżnicowane nie tylko co do pory roku, a nawet dnia tygodnia, natomiast ich wysokość przyprawia o zawrót głowy. Wręcz trudno pojąć, że hotele te wcale nie stoją puste, nie mówiąc o tych, które są bardziej przystępne dla zarabiających poniżej średniej krajowej. Znalezienie więc możliwie taniego i godziwego noclegu pod Tatrami graniczy z kwadraturą koła, a rezerwacji trzeba chyba dokonywać co najmniej pół roku naprzód i to z przedpłatą.

Trzeci – zgoła prozaiczny problem, to było pytanie, czy nazbieramy chociaż minimum chętnych, i czy będzie oczekiwana pogoda?

Wreszcie wszystko dopięte, prognozy pogody są optymistyczne. Startujemy. Przez Bielsko-Białą i o dziwo nie zakorkowany Żywiec, w Przełęczy Glinne przecięliśmy główny grzbiet karpacki i wjechaliśmy na teren Słowacji. Tradycyjnie zatrzymaliśmy się w Namesti nad Jeziorem Orawskim na dobrej kawie. Przez przełęcze Przysłop a potem Brestową w Różomberoku osiągnęliśmy dolinę Wagu. Mknęliśmy teraz w górę rzeki południowym obrzeżem jeziora Liptowska Mara i dalej aż do Ważca i do Tatranskiej Sztrby, skąd stromo pięliśmy się do Sztyrbskiego Plesa. Bez przeszkód zaparkowaliśmy w centrum i udali się na obiad. Pogoda dobra, tylko szczytowe partie tatrzańskich wierchów pławiły się w napuszonych cumulusach. Skorzystaliśmy z możliwości zjazdu do wylotu Doliny Mięguszowieckiej. Tu dla odmiany parking był szczelnie zapełniony samochodami osobowymi.

Popradzkie Pleso

Żarska Chata

Nadszedł czas na realizację głównego punktu wycieczki tego dnia: spacer Doliną Mięguszowiecką aż do Popradzkiego Plesa. Lat temu 12 (aż tak dawno!?) szliśmy do jeziora górskim szlakiem przez Trigan, wysoko nad doliną, teraz została nam tylko droga, jak się okazało ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, wyłożona równiusieńkim asfaltem. Uczestnicy wycieczki wzięli nogi za pas, ja przesiadłem się na moje jednoosobowe „autko”. Po drodze spotykaliśmy dziesiątki grupek zadowolonych turystów, już wracających. Minęło nas też kilka samochodów osobowych. W głębi zwężającej się doliny, las zasłaniał nam widoki na spadziste turnie. Tylko w „szczelinach” leśnych pokazały się Baszty z Szatanem, potem piramida Wołowca Mięguszowieckiego i fragment Doliny Złomisk. Wreszcie osiągnęliśmy schronisko i rozsłonecznione jezioro, nad nim strome ściany Osterwy. Gdzieś tam „tkwi” wśród skal symboliczny cmentarz ludzi gór. Wokół schroniska spacerowało i fotografowało lub opalało się jeszcze sporo ludzi. Szybko minął czas odpoczynku. Musieliśmy wracać. Z żalem pożegnałem Popradzki Staw, potem rozstaje szlaków przez Trigan i… na Rysy. Szliśmy tam kiedyś… Schodząc z moreny zamykającej Popradzkie Pleso, dopiero teraz widzieliśmy, jak droga zbiega stromo w dół. Idąc pod górę, nie było tego widać, tylko serce biło mocniej i nawet moje autko kilka razy przystanęło. Do autobusu dotarliśmy przed czasem. Drogą wolności przez Liptowski Hradok dojechaliśmy na przedmieścia Liptowskiego Mikulasza. Za kwadrans dotarliśmy do bazy w Żarze, wypełniając szczelnie Bacowską Kolibę.

Końcowy fragment Doliny Żarskiej

Grupa u wylotu Doliny Żarskiej

Rano, po obfitym śniadaniu, ruszyliśmy w głąb Doliny Żarskiej. U jej wylotu skończył się asfalt, dalej była już wypłukana walcówka ze śladami asfaltu. Minęliśmy starą kopalnię kruszców, potem część sprawniejszych uczestników poszła szlakiem wiodącym zboczem doliny, a mniej sprawni podążali dalej rozsłonecznioną, poszerzającą się doliną. I tu mijały nas – ku naszemu zdziwieniu – samochody, jako że i tu u wylotu doliny był postawiony zakaz ruchu. Okazało się, że można wykupić pozwolenie na wjazd do doliny. Nikt jednak na nikogo nie trąbił, nie spychał do rowu. Zjeżdżał także wóz terenowy służby górskiej; kierowca widząc mnie na moim autku przystanął i życzliwym gestem pozdrowił, jakby cieszył się, że takiemu jak ja jeszcze chce się oglądać góry i podziwiać ich piękno. Zresztą nie byłem jedynym inwalidą na tej trasie. Szli w górę ludzie nawet o kulach, inni z wysiłkiem pchali wózki inwalidzkie! Było w tym coś wzruszającego. Moje autko jechało samo! Właśnie dojeżdżaliśmy do ostatniego „esa” drogi, w głębi doliny na tle scenerii halnych szczytów było już widać cel naszego spaceru – schronisko, a tu stop! Krótko przedtem nagle wskazówka miernika weszła na czerwone pole. Zaskoczenie było totalne, bo gdyby nawet przyjąć podwójne zużycie energii, powinno jej starczyć na 9 km, a dotąd mogłem przejechać co najwyżej 5! Z żalem popatrzyłem na schronisko – już tak blisko… Trzech towarzyszących nam panów postanowiło mnie pchać „na luzie”, potem jeden ciągnął przy pomocy paska od spodni, dwóch pchało. Przecież ten „kawałek” (ok. 1,5 km) jakoś cię wyciągniemy! Raz po raz przystawali. Było mi bardzo przykro. W końcu włączyłem zasilanie, aby im choć trochę ulżyć. Wskazówka trzymała się na zielonym polu. Tak „wspólnymi” siłami zameldowaliśmy się pod schroniskiem. Był czas na dłuższy odpoczynek. Wzrok błądził po grani otaczających nas bezleśnych szczytów: Szerokiej, Rosochy, Wyżniego Przysłopa, Hrubej Kopy, Rohacza Placzliwego, Smreka po rozłogi Wielkiego Barańca. Ech… poszedłbym tam, gdybym mógł! Powolutku sączyłem wyjątkowo smakowitą herbatę z dużego kubka. Przy schronisku czekały „hulajnogi” o średnicy kół może 25 cm. Kto chciał, mógł sobie zjechać w dół! Ku mojej radości, autko po odpoczynku jakby ożyło. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Jechałem po drodze wężykiem, starając się omijać większe nierówności. W gościnnym zajeździe Koziar uzupełniliśmy płyny. Jeszcze pamiątkowe fotki i w drogę.

Przed pomnikiem Trzanowskiego w Liptowskim Mikulaszu

W Liptowskim Mikulaszu „odwiedziliśmy” pomnik naszego Jerzego Trzanowskiego. Niestety nie zastaliśmy nikogo na parafii, by otworzył nam kościół mimo, iż byliśmy w godzinach urzędowania. Po obiedzie i krótkim spacerze po śródmieściu ruszyliśmy do domu. Okrążywszy od północno-wschodniej strony Liptowską Marę, wspinaliśmy się na Przełęcz Huciańską. Po drodze podziwialiśmy widok na Niżne Tatry, potem Małą Fatrę i Magurę Orawską. Doliną Białej i Orawy, południowym obrzeżem Jeziora Orawskiego i w górę rzeki Białej Orawy dojechaliśmy na granicznej Przełęczy Glinka. I znów w dół; w Milówce opuściliśmy dolinę Soły. Nową drogą przez nowy wiadukt nad Doliną Kamesznicy osiągnęliśmy Przełęcz Koniakowską. Gdzieś tam za nami pozostała Przełęcz Glinka, przed nami, daleko przymglona Łysa Góra. Jeszcze raz w dół i znów w górę na Kubalonkę; szybko nawijaliśmy ostatnie kilometry przez Wisłę i Ustroń do Cieszyna. W naszej pamięci na długo pozostaną uroki górskiego świata i radość, że mogliśmy zaglądnąć w głąb dwóch tatrzańskich dolin przy tak korzystnej aurze.

Wystawa pierwszych rowerów

Zamek w Wyszkowie

Grupa przed wyszkowskim zamkiem

Druga sierpniowa wycieczka (25 sierpnia) miała zupełnie inny charakter. Chcąc zyskać jak najwięcej czasu na zwiedzenie dwóch wybranych zamków i ich otoczenia, tym razem nie omijaliśmy głównych dróg i autostrad. Pod północnym progiem Beskidu Śląsko-Morawskiego przez Frydek-Mistek, Nowy Jiczin, Przerów i bokiem Kromierzyża dotarliśmy do Wyszkowa. Po zaliczeniu kawiarenek w centrum „wypucowanego” miasteczka wróciliśmy na zamek. Mile zaskoczyła nas, weternanów turystyki kolarskiej, duża wystawa wszelkiego rodzaju prototypów rowerów, a raczej bicykli. Panie zachwycały się regionalną – hanacką ceramiką.

Po obiedzie ruszyliśmy w kierunku Prostiejowa a stąd do Plumlowa. Tu zwiedziliśmy położone na cyplu skalnym poprzedzone starszą trójboczną zabudową zamczysko z kolumnową, pretensjonalną fasadą, ponoć według projektu samego dzierżyciela osady Karola Euzebiusza v. Lichtensteina w XVII w. Nam, ewangelikom, na wspomnienie tego magnata cierpnie skóra, gdyż to on nie tylko na swoich gigantycznych włościach, także na całym Śląsku był organizatorem osławionych dragonad pastwiących się bez jakichkolwiek ograniczeń na rodzinach ewangelickich, pozbawiając ich mienia a często i życia, chyba że załamani zgodzili się na konwersję. Jeszcze krótki spacer do stawu rybnego, nad którym na trzonie skalnym wznosiła się potężna bryła zamczyska. I to wszystko. Więcej do programu wycieczki nie dało się wprasować.

Zamek w Plumlowie od frontu

Zamek od strony rybiego stawu

Przez Prostiejów pomknęliśmy w stronę Ołomuńca, ale zanim rozpędziliśmy się, utknęliśmy w gigantycznym korku. Przed Ołomuńcem, niczym na karuzeli, krążyliśmy po na szczęście starannie oznakowanych objazdach. Aczkolwiek natknęliśmy się jeszcze na przerzuty z jednego pasa na drugi i długie odcinki zamkniętej drogi, na których nie było nawet jednego robotnika, dość sprawnie zbliżaliśmy się do wododziałowej Bramy Morawskiej. Z lewej strony mijaliśmy zalesione rozłogi Gór Oderskich, z prawej na dalszym planie w całej okazałości pokazywało się północne grzebietowisko Gór Hostyńskich i rozłożyste pasma Beskidu Śląsko-Morawskiego z Łysą Górą na czele. Szkoda, że nie pomyślano tu chociaż w jednym miejscu o wysepce na krótki postój dla oglądnięcia tej imponującej panoramy. Południową obwodnicą przemknęliśmy przez Ostrawę, potem przez centrum Hawierzowa i cierlicki Kościelec osiągnęliśmy mistrzowicki kopiec. W promieniach zachodzącego słońca patrzyliśmy na panoramę rodzinnego Cieszyna na tle połogich groni Beskid Śląskiego.

* * *

Ks. sup. Karol Kuzmáný (1806-1866)

Ks. bp dr Stanisław Piętak

11 sierpnia biskup senior, ks. dr Stanisław Piętak zza Olzy – w stu pięćdziesiątą rocznicę zgonu przypomniał postać ks. superintendenta Karola Kuzmáný’ego (1806-1866). Był on synem ks. Jana Kuzmáný’ego. Urodził się w miasteczku Brezno. Kształcił się w gimnazjach w Dobszinej i w Gemerze, następnie w słynnym Liceum Ewangelickim w Bratysławie, po czym zaliczył studia z zakresu teologii, filozofii i estetyki w Jenie. Od 1829 przez rok był profesorem w Liceum Ewangelickim w Kieżmaroku, przez dalsze dwa lata był proboszczem w Zwoleniu, wreszcie w latach 1832-1849 służył w Banskiej Bystricy. Tu rozwinął szeroką działalność literacką i społeczno-narodową. W 1845 r. zasilił szeregi czołowych słowackich działaczy narodowych „Tatrin”. W tym czasie wydał m.in. oryginalny poetycki zbiór „Modlitw ku nabożnemu pokrzepieniu wierzących chrześcijan”, zwracając uwagę na przyrodę jako na doskonałe dzieło Boże. Wydatnie też wzbogacił śpiewnik pogrzebowy „Funebral”. Przez kilka lat, jako przewodniczący komitetu, pracował nad wydaniem „Śpiewnika Ewangelickiego”, do którego dodał 92 własnych pieśni, 21 przekładów i wierszowaną Modlitwę Pańską. Przez 2 lata (1836-1838) wydawał almanach „Hronka”, w którym umieszczał nie tylko tłumaczenia poezji Adama Mickiewicza, Aleksandra Puszkina, Homera, ale także swoją powieść filozoficzną „Ladislaw”. Obok innych wydał także rozprawkę „Życie Marcina Lutra” (1840). W 1848 r. pokazał się jego utwór poetycki „Sława szlachetnym”, który dzięki dopisanej muzyce stał się hymnem znanym pod tytułem „Kto się za prawdę spala”. Od sierpnia 1849 r. udzielał się w redakcji encyklopedii Riegera w Wiedniu, dla której opracowywał hasła związane z działalnością i historią Kościoła Ewangelickiego. Pod koniec tego roku został profesorem Uniwersytetu Wiedeńskiego. Tu także włożył istotny wkład jako autor podręcznika dla studentów Wydziału Teologii Ewangelickiej pt. „Teologia praktyczna” (1860), który przez wiele lat był niezastąpionym kompendium wiedzy dla studentów fakultetu.

Zdecydowanie wystąpił przeciw madziaryzacji Słowaków także poprzez Kościół. Jego wystąpienie wydatnie przyczyniło się do ogłoszenia stosownego patentu cesarskiego z dnia 1.08.1859 r. W połowie 1860 r. został powołany na stanowisko superintendenta patentalnego z siedzibą najpierw w Banskiej Bystricy, od 1863 r. w Martinie, gdzie także przyjął urząd proboszcza. Tu, na pierwszym zgromadzeniu Macierzy Słowackiej został wybrany zastępcą przewodniczącego stowarzyszenia. Wielkim osiągnięciem było założenie niższego gimnazjum ewangelickiego w Martinie (1867). Mimo swoich obowiązków nigdy nie zaniechał działalności publicystycznej. Wydał m.in. rozprawy „Światło Kościoła w mrokach czasu teraźniejszego” (1861), „O pogaństwie i chrzcie narodu słowackiego” (1863) i wiele innych. Zmarł 14.08.1866 r. w Turczianskich Teplicach (obecna nazwa), pochowany został w mauzoleum na Cmentarzu Narodowym w Martinie. Ponad wszelką wątpliwość ks. superintendent Karol Kuzmáný należy do grona najzacniejszych duchownych i działaczy narodowych Słowacji.

Ks. Edward Busse (1916-1985)

Ks. Marek Londzin

18 sierpnia ks. Marek Londzin przedstawił sylwetkę drugiego duchownego – ks. Edwarda Busse (1916-1985). Urodził się w Warszawie. Niestety nic nie umiemy powiedzieć o prawie 30 latach jego życia. Wiemy tylko, że po II wojnie światowej został studentem Wydziału Teologii Ewangelickiej Uniwersytetu Warszawskiego, przez pewien czas przewodniczył Stowarzyszeniu Młodzieży Ewangelickiej. 14.01.1952 r. został ordynowany przez ks. bp. Karola Kotulę w Olsztynie. W niesłychanie trudnych warunkach rozpoczął swoją służbę duszpasterską na Mazurach zrazu jako administrator w Olsztynku, od 1954 r. w Mrągowie. Już jako konsenior (1959) doczekał finału swoich wysiłków – odbudowy kościoła w Mrągowie. Uroczystość poświęcenia kościoła połączona była z instalacją na proboszcza parafii (21.06.1962). Dwa lata później dostąpił godności seniora Diecezji Mazurskiej. Trzeba jednak podkreślić, że ks. Busse miał w różnym czasie pod swoją opieką duszpasterską kilka dalszych parafii i stacji kaznodziejskich na Mazurach, a nawet w Białymstoku, do których starał się dotrzeć i utrzymać kontakt z wiernymi pozbawionymi kościołów, także jako duszpasterz młodzieżowy. W 1965 r. został przeniesiony do służby w parafii w Zielonej Górze, gdzie z równym poświęceniem skupiał wokół siebie rozproszonych ewangelików. Jemu tylko znanym sposobem zdołał doprowadzić do budowy domu parafialnego, gdzie koncentrowało się życie parafialne całej najbliższej diaspory. Po 11 latach przeniósł się do Żyrardowa, gdzie ponadto przyjął obowiązki dyrektora biura Polskiej Rady Ekumenicznej. Z początkiem 1984 r. formalnie przeszedł w stan spoczynku, ale mimo pogarszającego się stanu zdrowia dalej służył, zwłaszcza starszym i chorym zborownikom. Ks. sen. Jan Walter tak o nim napisał: „Był człowiekiem prostolinijnym i łagodnym, ale bezkompromisowym gdy chodziło o sprawy najważniejsze. Odwiedzając parafię w Żyrardowie i jego dom, zachowałem w pamięci nie tylko jego wysokie walory duszpasterskie, ale i wrażliwość na piękno przyrody, otwartość na sztukę i zawsze szczere, głębokie zatroskanie sprawami ludzkimi.” Zmarł w Warszawie 19.02.1985 r.

Obecne na spotkaniu siostra przełożona Lidia Gotschalk i diakon Emilia Grochal miały szczęście spotkać się na Mazurach z ks. Busse. Obie podkreśliły jego niesłychane zaangażowanie w ratowanie dziedzictwa ewangelickiego na Mazurach, nie znającego godzin urzędowania, wszystkim, a zwłaszcza młodzieży poświęcającego wiele czasu służąc im radą i pomocą. Miał dar przekonywania połączony z głęboką wiarą i wysokim poczuciem potrzeby wypełniania swoich obowiązków. Szkoda, że wiemy o nim tak mało.

Tekst: Władysław Sosna, zdjęcia: Władysław Sosna i Edward Figna

Odpowiedz

Możesz użyć tych znaczników HTML

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>