Archiwum

Lipiec w cieszyńskim PTEw

Wieczornica poświęcona pamięci Jędrzeja Hławiczki (fot. E. Figna)

Lipcowy kalendarz zajęć w cieszyńskim Oddziale PTEw otworzyła wieczornica (3 lipca), poświęcona pamięci Jędrzeja (Andrzeja) Hławiczki w stulecie jego tragicznej śmierci. O swoim dziadku solidnie przygotowaną prelekcję, bogato ilustrowaną obrazami na ekranie, wygłosił wnuk, prof. Andrzej Hławiczka. Uzupełnieniem prelekcji były wystąpienia kwartetu rodzinnego Hławiczków oraz Chóru Kościelnego pod batutą Joanny Sikory, w którego repertuarze znalazły się także utwory Hławiczków.

...i jego wnuk - prof. Andrzej Hławiczka (fot. B. Macura)

Jędrzej (Andrzej) Hławiczka (1866-1914)

Jędrzej Hławiczka (1866-1914), syn nauczyciela, i także nauczyciel, jeden z najprzedniejszych w szeregu cieszyńskich pedagogów, zasłużył się przede wszystkim w upowszechnieniu śpiewu chóralnego na Śląsku Cieszyńskim. Odkąd tylko rozpoczął swoją pracę nauczycielską, najpierw w Ustroniu a potem w Cieszynie, zrazu w ewangelickich szkołach ludowych, potem w nowo otwartym polskim Seminarium Nauczycielskim na Bobrku, wszędzie nie tylko organizował większe i mniejsze zespoły śpiewacze, zbierał pieśni ludowe i opracowywał je na chóry, co więcej przygotował i opublikował kilka śpiewników, nie tylko utworów świeckich ale także kościelnych, m.in. „Lutnię” i „Harfę”. W Cieszynie pełnił ponadto obowiązki organisty w kościele Jezusowym, a przy okazji, będąc znawcą i wielbicielem twórczości Jana Sebastiana Bacha, był organizatorem licznych koncertów organowych, a także utalentowanym odtwórcą utworów tego mistrza polifonii.

Chór męski śpiewa Poloneza w oprac.
Jędrzeja Hławiczki (fot. E. Figna)

Kwartet: D. Kwiatkowska, Z. Matoła, K. Mierzejewski, G. Przeczek (fot. E. Figna)

Wiele czasu poświęcał na wykłady popularyzatorskie, zwłaszcza z kultury muzycznej, a z chwilą gdy bliżej zapoznał się z ruchem Społeczności Chrześcijańskiej, stał się jej filarem i kaznodzieją. Znany i szanowany był za wyjątkową ofiarność i rzetelność w wypełnianiu swoich obowiązków. Tego też wymagał od swoich uczniów. Wszak niestety znalazł się ten jeden, który wyżej cenił partactwo i brak sumienności. Niespodziewany strzał zadany z rewolweru w drodze do seminarium okazał się dla Jędrzeja Hławiczki śmiertelny.

Trzy ostatnie dni następnego tygodnia (10-12 lipca) wypełniła wycieczka na Słowację.

Cerkiew w Kwiatoniu

W pierwszym dniu zmierzaliśmy z Cieszyna na wschód trasą „bieszczadzką” przez Bielsko-Białą – Wadowice – Skomielną do Limanowej, a następnie przez Nowy Sącz aż do Ropy. Tu wjechaliśmy pełni optymizmu w głąb doliny rzeki Ropy. Lecz oto w Uściu Gorlickim na przelotowej drodze do przejścia granicznego w Koniecznej nadzialiśmy się bez jakichkolwiek wcześniejszych ostrzeżeń na zamknięty odcinek drogi z powodu budowy mostu nad niewielką rzeczką Zdynią. Tylko dzięki temu, że mieliśmy mały autobusik, przeczołgaliśmy się przez roboczy objazd. Na chwilę zatrzymaliśmy się w Kwiatoniu, by zobaczyć jedną z najśliczniejszych dawnych cerkiewek grecko-katolickich z XVII w. Bez dalszych niespodzianek drogowych przekroczyliśmy granicę w Koniecznej, już na terenie Słowacji zmierzając do Bardejowskich Kupeli. Z powodu straty czasu w Uściu Gorlickim musieliśmy ograniczyć pobyt do krótkiego spaceru po zdroju i posilenia się obiadem.

Kościół ewangelicki w Bardejowie

Parę kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w warownym jeszcze miasteczku Bardejów. Zwiedziliśmy najpierw kościół ewangelicki i zapoznaliśmy się z bogatymi dziejami Reformacji, przypominając także postać wielkiego humanisty i duchownego Leonarda Stöckla, autora słynnego wyznania Kościoła ewangelicko-augsburskiego – pentopolitany. Niestety, bardejowska katedra św. Egidia z tuzinem okazałych tryptyków okazała się niedostępna. Pozostał nam rzut oka na obszerny rynek z wieńcem renesansowych kamieniczek i oryginalnym ratuszem pośrodku. Dalsza nasza trasa wiodła krętą drogą wschodnim i południowym skrajem Gór Lewockich, aż do Lewoczy.

Kościół ewangelicki w Lewoczy

Ranek następnego dnia zarezerwowaliśmy na zwiedzenie kościołów: ewangelickiego i św. Jakuba z reprezentacyjnym ołtarzem głównym – dziełem mistrza Pawła z Lewoczy. Odnaleźliśmy też tablicę pamiątkową cieszynianina ks. Jerzego Trzanowskiego, który właśnie tu w Lewoczy drukował swoje wiekopomne dzieło „Cithara Sanctorum”.

O jednej wszakże sprawie należy tu wspomnieć. Wobec powszechnej mody zamykania śródmieści dla ruchu samochodowego, mile zostaliśmy zaskoczeni możliwością wjazdu naszego autobusiku na rynek. Co więcej, było wyznaczonych bodaj 5 pól na zaparkowanie busów! Cały rynek otoczony jest zabytkowymi kamienicami, a jego środek zajmują trzy niemniej leciwe i wartościowe budowle: wspomniane dwa kościoły, przedzielone pięknym renesansowym ratuszem. Na całym obwodzie rynku mogą parkować samochody osobowe, mimo iż na pobliskim zamurzu w otoczeniu centrum jest kilka parkingów. Kto potrzebuje – wjeżdża, załatwia sprawę i jedzie dalej. I jakoś to nikomu nie przeszkadza! Nie widzieliśmy też żadnych „ogródków” tarasujących chodniki, żadnych „piwnych” parasoli; te pochowane są na wewnętrznych dziedzińcach kamienic. Tu i ówdzie kilka ławeczek, można spocząć i upajać się pięknem fasad lewockich budowli. A więc można nie spaprać ciągów komunikacyjnych nawet starego miasta, nie robić z rynków szpilplaców zapełnionych piwnymi szynkami. Można, jeśli ktoś wie, do czego służyły ulice i place w starych miastach i nie chce na siłę zmienić ich charakteru.

Ruiny Spiskiego Zamku

Z Lewoczy pomknęliśmy na wschód. Już z daleka rysowały się przed nami imponujące rozmiarami ruiny Spiskiego Zamku. Tylko w jednym źródle znalazłem informację, że zmotoryzowani mogą skorzystać z podjazdu pod zamek od strony wschodniej. Zmotoryzowani, tzn. kto? Czy także autobusy? Na żadnej mapie ani w aktualnym atlasie nie ma kawałka drogi pod zamek. Na szczęście informacja okazała się prawdziwa, jest nie tylko podjazd ale nawet obszerny parking. Amatorów zwiedzania czeka jednak strome podejście do bramy zamkowej, a potem dopiero wędrówka wśród murów kolejnych podzamczy do jego szczytowej części. Nie mogliśmy przedłużyć pobytu, gdyż byliśmy umówieni na konkretną godzinę w Koszycach, więc nie pozostało nam nic innego jak krótka wizyta na podzamczu i widok warowni z parkingu. Nie wiedzieliśmy tylko, że służba drogowa zechce dokładnie skontrolować dokumentację nie tylko naszego busika, a czas… leciał.

Katedra św. Elżbiety w Koszycach

Częściowo doliną Hornadu, a potem rozłogami Kojszowskich Hol dotarliśmy z półgodzinnym opóźnieniem do Koszyc. „Klucznika” kościoła ewangelickiego wprawdzie znaleźliśmy, ale on nie miał teraz czasu i umówił się na późniejsza porę. Nieco skomplikowało to nasz plan zwiedzania, ale o umówionej porze stawiliśmy się pod bramą, Niestety „klucznik” nie doszedł! Nie tylko nie weszliśmy do kościoła, ale straciliśmy szansę zwiedzenia wszystkich zaplanowanych obiektów. A w Koszycach, drugim największym mieście w Słowacji, choćby już tylko na Głównej jest ich sporo, z unikatową katedrą św. Elżbiety na czele. Tej żadną miarą nie mogliśmy opuścić by chwilę pobyć w jej szacownych, gotyckich nawach pamiętających XIV w.

Autostradą szybko dotarliśmy do Preszowa. Tu dla odmiany największy parking jest niedostępny dla autobusów. Tylko psim węchem trafiliśmy na parking w pobliżu, na ledwo wyrównanym placu w otoczeniu całkowicie zaniedbanej łączki, bez oznakowania drogi dojazdowej i umiejscowienia parkingu na planie miasta. Ale parkingowy był i kasował równo według wskazań swoich urządzeń „pokładowych”. Było trzeba jednak zobaczyć, podobnie jak w Koszycach, zabudowę wrzecionowatego rynku, zajrzeć do jednej z cerkwi czy katedry i kościoła ewangelickiego, zadumać się w miejscu upamiętniającym „preszowską jatkę” (1684). Przez nowoczesny, niespełna 5 km długości liczący tunel pod Braniskiem dotarliśmy do Lewoczy.

Nad Jeziorem Orawskim

W trzeci dzień rano pożegnaliśmy gospodarzy gościnnego pensjonatu pod Mariańską Górką. Niestety zaczęło siąpić, niski pułap chmur całkowicie zasłonił oba tatrzańskie łańcuchy. Ominąwszy Poprad pojechaliśmy do Smokowca i kolejką na Hrebieniok. W zamiarze był spacer do Bilikowej Chaty, dla sprawniejszych zejście do wodospadów Zimnego Potoku. Po chwilowej przerwie nawrót deszczu całkowicie przekreślił nasze plany. Pozostały pogawędki przy kawie, o tym co byśmy widzieli, gdyby… Przed czasem, okrążywszy Tatry od strony wschodniej dotarliśmy do naszego Zębu, gdzie zatrzymaliśmy się w gościnnej karczmie. Tu dwa lata temu obiadem uczciliśmy naszą 250 wycieczkę. Teraz zwróciła naszą uwagę deska z takim oto napisem: „Gówniorzom do lat 18 papierosów nie sprzedowomy”. Nawet nie myślę o tym, co by się u nas z taką deską stało…

Przez Chochołów, południowym brzegiem Jeziora Orawskiego dotarliśmy do Namestia. Tu w sympatycznej restauracji nad jeziorem wydaliśmy ostatnie euro racząc się napojami i patrząc na spokojną taflę jeziora. Już w Zębie podziwialiśmy niemalże całe grzbietowisko Beskidu Żywieckiego z Pilskim, Babią i Policą, na zachodzie Magurą Orawską i Budińskimi Holami. Tylko Tatry ciągle wstydliwie kryły się w gęstych chmurach. Szkoda.

W Przełęczy Glinne znów wjechaliśmy na teren Polski, przez Żywiec i Bielsko-Białą, gdzie zamknęliśmy pętlę naszej trasy, dojechaliśmy do rodzinnego Cieszyna. Dwieście sześćdziesiąta siódma wycieczka zaliczona!

Ks. Dariusz Madzia (fot. E. Figna)

Trzeci czwartek (17 lipca) spędziliśmy na spotkaniu klubowym. Ks. Dariusz Madzia w swoim rzetelnie przygotowanym wystąpieniu przybliżył nam postać ks. Krzysztofa Celestyna Mrongowiusza (1764-1855) w jego 250-lecie urodzin.

Krzysztof Celestyn Mrongowiusz (1764-1855)

Pochodzący z Olsztynka syn pastora ponad pół wieku spędził w Gdańsku i zapisał się szczególnie jako duszpasterz polskich kościołów i nauczyciel słynnego Gimnazjum Akademickiego. Urzeczony słowiańszczyzną, wytrwale zabiegał o równe prawa językowe i zachowanie języka polskiego wśród Mazurów i mieszkańców Powiśla. Jako poliglota wydał znakomity słownik niemiecko-polski i polsko-niemiecki, opracował kilka podręczników do elementarnej nauki języka polskiego, był promotorem badań językoznawczych na Kaszubach i Mazurach. Jest także autorem kilku postylli i redaktorem śpiewników kościelnych. Odważnym memoriałem, opracowanym wspólnie z Gustawem Gizewiuszem, wyjednał (1842) u króla pruskiego przywrócenie chociaż na pewien czas nauki języka polskiego w pruskich szkołach. Należną cześć oddano mu dopiero po II wojnie światowej, przemianowując dawny Sensburg (Ządzbork) na Mrągowo.

Stanisława Ruczko (fot. E. Figna)

Kolejny czwartek (24 lipca) wypełniła Stanisława Ruczko wspomnieniem zupełnie nieznanego w Polsce pisarza Pawła Łyska (1914-1978) rodem z Jaworzynki.

Paweł Łysek (1914-1978)

Losy II wojny światowej rzuciły go na zachód. Z Anglii wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie w krótkim czasie zdobył trzy magisteria, a z czasem stał się profesorem Królewskiego Kolegium Uniwersytetu Nowojorskiego i kierownikiem jednego z działów Biblioteki Uniwersyteckiej. Dzięki jego zabiegom na uniwersytecie utworzono studium literatury i języka polskiego i zaczął wychodzić periodyk „Queens Slavic Papers”. Obok bogatej działalności popularyzatorskiej kultury polskiej, pod koniec życia napisał w języku polskim szereg powieści, częściowo o charakterze wspomnieniowym. W kraju doczekała wydania tylko jedna z nich, Marynka, cera gajdosza. Zmarł w Stanach Zjednoczonych, ale życzył sobie, aby go pochowano w stroju góralskim, wśród swoich. Urna z prochami spoczęła w mogile ozdobionej nagrobkiem wykonanym przez mistrza Ludwika Konarzewskiego na cmentarzu katolickim w Istebnej. Życzeniu stało się zadość, ale Paweł Łysek dalej, nawet wśród swoich, jest postacią prawie nieznaną.

Zakątek w ogrodach Kapias w Goczałkowicach

Wreszcie ostatni czwartek miesiąca (31 lipca) i kolejna wycieczka „po swoich śmieciach”. Niestety nadworny katowicki „pimuś” zapowiedział deszcze. Całe niebo zasnute było wielowarstwowymi, ciemnoszarymi chmurami. Ruszyliśmy. W Skoczowie skręciliśmy na lokalną drogę w kierunku Landku a potem Ligoty, wijącą się pomiędzy licznymi stawami, niczym gościńcem wśród jezior mazurskich. Zatrzymaliśmy się w Zabrzegu, by w pobliżu kościoła parafialnego zobaczyć pomnik krajana, ks. Józefa Londzina, współtwórcy Rady Narodowej Księstwa Cieszyńskiego, burmistrza miasta, znakomitego publicysty. Bokiem Czechowic-Dziedzic dotarliśmy do Goczałkowic. Głównym punktem programu wycieczki było zwiedzenie Ogrodów „Kapias”. Stopniowo niebo rozjaśniało się, kobierce kwiatów, różnych roślinek i krzewów pokazały się w tysięcznych barwach i odcieniach. Istny rajski ogród.

Na dziedzińcu parku etnograficznego w Pszczynie

Posiliwszy się w miejscowej sympatycznej restauracji, pojechaliśmy do pobliskiej Pszczyny, by zwiedzić pozostający nieco w cieniu pałacu Pszczyński Park Etnograficzny. Chałupy, stodoły, kuźnia, młyn, bajorko z topielcem, wszystko, co było potrzebne w życiu wsi i co udało się pszczyńskim społecznikom uratować, tu możemy oglądnąć. Tylko kościołka tu brak, gdyż te głęboko tkwią jeszcze w krajobrazie okolic Pszczyny. Chodniki wyłożone płytami piaskowcowymi ułatwiały spacer, a liczne ławeczki pozwoliły odpocząć w cieniu drzew i nasycić się atmosferą dawnej wsi pszczyńskiej.

Pomknęliśmy do Żor, jakimś cudem znaleźliśmy parking. Całe otoczenie rynku dostępne jest tylko dla samochodów do 3,5 t, a duży rynek wyłączony z ruchu dla kilkunastu przechodniów. Doturlaliśmy się jakoś do z pietyzmem odbudowanego po zniszczeniach wojennych kościoła św. Filipa i Jakuba, którego mury pamiętają najstarsze dzieje ongiś owalnicowego miasteczka. Ledwo minęliśmy rogatki Żor, zaczęło lać. Przejeżdżając przez Jastrzębie Zdrój, w strugach deszczu widzieliśmy tylko bloki, bloki, bloki – coś nowszego, pretensjonalnego. Takie wielotysięczne koszary. Przez Zebrzydowice dojechaliśmy do naszego Cieszyna. Przestało padać – mieliśmy ogromne szczęście.

Tekst: Władysław Sosna. Zdjęcia: Władysław Sosna, Beata Macura i Edward Figna.

Odpowiedz

Możesz użyć tych znaczników HTML

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>