12-14 lipca 2018 r. to termin kolejnej naszej wycieczki, a zarazem próba powetowania ubiegłorocznej „porażki”. Jak będzie w tym roku? Bo dziwny to rok – nie wiem, ile razy byłem zmuszony korygować nasz roczny plan pracy. Gdy chodzi o prelekcje, a zwłaszcza o uzgodnienie dogodniejszych terminów z wykładowcami, jest to poniekąd naturalne; ostatecznie nie jest to tak istotne, czy daną sylwetkę przypomnimy nawet miesiąc wcześniej czy później, byle nie wypadła z planu. Gdy jednak wypadnie z planu wycieczka, gdyż jej program nie wzbudził zainteresowania potencjalnych uczestników, rzecz jest mniej przyjemna, gdyż wiąże się z koniecznością odwołania wszystkich wcześniejszych rezerwacji i zobowiązań, pamiętając również, że każdy usługodawca także ma swój grafik i nie jest mu obojętne wypadnięcie imprezy, zwłaszcza gdy na ten sam termin miał inne oferty. Dobrze, jeśli rzecz kończy się na przeprosinach i bez konsekwencji finansowych. Wypadnięcie czerwcowej eskapady skorygowało przyporządkowaną numerację wycieczek. W każdym innym przypadku byłoby to bez jakiegokolwiek znaczenia, tu jednak wiąże się z pewnym wydarzeniem, godnym wyróżnienia. Misternie wycyzelowana numeracja straciła sens.
Na kolejną – tym razem trzy dniową wycieczkę – aczkolwiek nie bez trudności udało nam się zdobyć minimum chętnych, a krótko przed wyjazdem nawet przekroczyć. Pozostałe czynniki ułożyły się pomyślnie: wszystkie świadczenia zamówione i potwierdzone, prognoza pogody ku mojej radości zmieniła się na bardziej optymistyczną, co więcej, choć z opóźnieniem ale wreszcie uruchomiona została kolej linowa na Kopę, która o kilkadziesiąt procent podniosła szanse na zrealizowanie całego programu wycieczki i mojego osobistego pragnienia.
12 lipca, godz. 6:15. Wszyscy są, niebo bezchmurne, słonko świeci. Z radością ruszamy! Już na samym początku zaplątaliśmy się w objazdach. Było to skromne preludium do tego, co miało nas czekać. Przez Hawierzów szybko dotarliśmy do Ostrawy, prawym brzegiem Ostrawicy podjechaliśmy pod dumny ostrawski ratusz. Niebawem nadzialiśmy się na objazd do Opawy bez określenia przez co. W efekcie do stolicy Śląska Opawskiego dojechaliśmy nieco dalszą drogą przez Krawarze. Stąd przez Karniów, Holczowice, nie wjeżdżając do sympatycznego miasteczka Złote Góry (Zlate Hory), wzdłuż granicy przez Mikulowice dotarliśmy do Widnawy. Zatrzymaliśmy się na pustym dużym rynku. To coś nieprawdopodobnego! Gdzie ten czas, gdy autobusem, jeśli nie zatrzymać się to można było przejechać przez centrum miasta. Dziś centra miast obwarowane są gąszczem znaków tonażowych, a autokary (nawet te mniejsze) traktowane są na równi z tirami (jakby stosownych znaków nie było) i kierowane na dalekie obwodnice. Autobusowy wycieczkowicz nie ma prawa chociaż przez okna zobaczyć z bliska jak dana miejscowość wygląda, już nie mówiąc o dotarciu pod zamek, kościół, muzeum, restaurację, co z reguły graniczy z rozwiązaniem kostki Rubika. Wielkie banery na rogatkach miast zapowiadają jakie to cudowności można zobaczyć w centrum, które jednak są dostępne tylko dla posiadaczy samochodów osobowych; autobusowy wycieczkowicz ma wątpliwy przywilej dotarcia na miejsce piechotą, tracąc czas i siły na jałowe domarsze.
Widnawa. Spacerkiem doszliśmy do szczelnie zamkniętego kościoła św. Katarzyny, oglądnęli z zewnątrz odnowiony zameczek, dziś mieszczący szkołę rzemieślniczą, w punkcie „it” nabyliśmy nawet folder z co nieco chropawymi, ale po polsku podanymi informacjami, skorzystaliśmy z gościnności rynkowej restauracji, o dziwo, przed porą jej otwarcia. W XIX w. po uliczkach miasteczka przechadzali się studenci katolickiego seminarium duchownego, także pochodzący z cieszyńskiego, jak choćby ks. dr Mateusz Opolski czy Józef Londzin.
Przez Jawornik z górującym nad miasteczkiem zamkiem na Janskim Wierchu, piękną serpentynową drogą w Przełęczy Lądeckiej przekroczyliśmy granicę i stromym zjazdem dotarliśmy do zdrojowiska w Lądku Zdroju. Po krótkim spacerze w okolicy okazałego sztandarowego pawilonu zdrojowego Wojciech podjechaliśmy do centrum miasta, aby oglądnąć zachowane w oryginale kamieniczki renesansowe i barokowe i… zjeść obiad. Rzecz jednak w tym, że w żadnym z bodaj czterech lokali na rynku obiadów jako takich nie serwowano! Nie chcąc już więcej czasu tracić, zadowoliliśmy się zupami w jednym z nich także dlatego, że zebrało się na krótkotrwałą na szczęście, ale intensywną ulewę. Przez Polanicę, Szczytną, bokiem Dusznik Zdroju i Kudowy Zdroju znów wjechaliśmy na teren Republiki Czeskiej. W schludnym Nachodzie, także z górującym nad rynkiem zamczyskiem skierowani zostaliśmy na okrężny objazd przez Hronow. W Rytniem objazd się skończył, ale zaczęły inne niespodzianki: musieliśmy zaliczyć kilka odcinków drogi wahadłowo z powodu remontów drugiej połowy jezdni. Wreszcie rogatki Trutnowa. Wypatrywaliśmy drogowskazu na Lubawkę. Nie ma! Zawróciliśmy. Z tej strony dostrzegliśmy coś podobnego do drogowskazu z napisem Kralowec. Żadnego numeru drogi i najmniejszej informacji, że to droga do przejścia granicznego w Przełęczy Lubawskiej, w końcu nie na podrzędnym, a ongiś bardzo ważnym strategicznym trakcie z Czech do Polski przez najniższą przełęcz w Sudetach.
Zjeżdżając w dół do Lubawki, odetchnąłem z ulgą. Wybrałem trasę przez Republikę Czeską nie bez powodu: jest niewątpliwie bardziej urozmaicona krajobrazowo, poza tym miałem do zaliczenia zupełnie mi nieznany odcinek z Widnawy do Lądka Zdroju. Absolutnie nie spodziewałem aż się tylu niespodzianek drogowych. Opuszczając Lądek mieliśmy kwadrans opóźnienia. Jadąc w końcu główną drogą opóźnienie spokojnie byśmy nadrobili, tymczasem straciliśmy dalsze trzy kwadranse. Przez Miszkowice i Przełęcz Kowarską dotarliśmy do Kowar. Przyjechaliśmy o porze zamknięcia Parku Miniatur. W dodatku zaczęło mżyć. Ku naszej radości nie zamknięto przed nami bramy. Zaopatrzeni w parasole mogliśmy oglądnąć miniaturowe cudeńka koronkowej roboty prawie wszystkich ważniejszych zabytków Dolnego Śląska, zaliczyć nawet Śnieżkę! W porównaniu z innymi odwiedzonymi tego typu parkami, modele prezentowanych obiektów są tu większe, bardziej czytelne, pokazują jeden region w całym bogactwie i krasie, wkomponowane w niską zieleń. Warto tu było wstąpić i odwiedzić park mimo wieczornej pory i przy niezbyt przyjaznej pogodzie. To był piękny miły podarek na zakończenie dnia!
W kilkanaście minut później zameldowaliśmy się na autocampingu Park w Jeleniej Górze. Czekały na nas schludne pokoiki hotelowe. Nawet nie wiem, kiedy zasnąłem…
Piątek 13 lipca (!). Wbrew prognozom pogody, ranek był pochmurny, chłodny. Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy w stronę Karpacza. W miarę wznoszenia się, pogoda „stabilizowała się”: zaczęło kropić. Pod dolną stacją nowej kolejki na Kopę zastaliśmy pusty parking. Dyżurujący GOPR-owiec doinformował nas: na szczycie Śnieżki wieje, zupełnie nic nie widać, zimno (5°C). W tych warunkach już tylko wyjazd na Kopę i spacer do siodła pod Śnieżką traciły sens także z powodu niespodziewanie wysokiej ceny biletu. Otóż przyjemność wyjazdu nową kanapą według internetowych anonsów kosztuje 40 zł, w rzeczywistości 50 zł! Zniżki są przewidziane tylko dla młodzieży do lat 18 i studentów. Wniosek: kanapy są dla nowobogackich i osób młodych, a więc sprawnych, którym nie zaszkodziłoby doświadczyć, czym jest pokonanie kilkusetmetrowej różnicy wzniesień. Emeryci mają siedzieć w domu i oglądać fotografie! Szczególnie przykre jest to dla osób, które w przeszłości przebyły niejeden szlak i weszły na niejedną górę bez korzystania z jakichkolwiek kolejek. Teraz, gdy nie mają już takich sił chciałyby chociaż tam, gdzie wybudowano kolejki, skorzystać z ich usług i nacieszyć się znajomymi widokami, odświeżyć je w pamięci, zobaczyć może ostatni raz! Dla takich jednak zniżek nie ma! Płacz i płać, a najlepiej spływaj!
Z żalem odjechaliśmy spod kolejki. Kościółek Wang zastaliśmy spowity mgłą, która jego sylwetce dodawała uroku mistycznej tajemniczości. Weszliśmy, posłuchać po raz któryś jego historii i wyciszyć się… Potem na cmentarzyku pokłoniliśmy się prochom kustosza „Kartoteki”. Dalej siąpiło.
Dla zabicia czasu pojechaliśmy okrężną drogą przez Zachełmie, a potem Staniszów do Cieplic Zdroju, które niespodziewanie przywitały nas roześmianym słońcem. Spacer po centrum zdroju i odwiedziny kościoła Zbawiciela oraz obiad wypełniły czas pobytu.
Skorzystaliśmy z długiego dnia i jeszcze podjechaliśmy do centrum Jeleniej Góry zaliczając urocze zakątki śródmieścia i oczywiście rynek otoczony wieńcem podcieniowych kamienic. Usiedliśmy pod jedną z nich serwując sobie szklanicę „Brackiego” z Cieszyna!
Sobota, 14 lipca. Po śniadaniu pomknęliśmy na wschód. Przez Bolków z górującym nad nim zamczyskiem z charakterystyczną wieżą dotarliśmy do Strzegomia, dawnej kasztelanii zapisanej w tym samym roku co Cieszyn (1155). Naszą uwagę skupiliśmy na zbudowanym w XV w. z głazów miejscowego bazaltu i granitu kościele św. Piotra i Pawła, z mistrzowskimi filigranami portali z piaskowca. Jest to największa w kraju „kamienna” świątynia, wewnątrz pełna epitafiów i neogotyckim ołtarzu w prezbiterium.
Już czas był, by stawić się w Książu. Z parkingu udaliśmy się pod frontową elewację pałacu. Z niepokojem popatrzyłem na kolejkę do kasy, ale spośród tłumu wyłowił naszą grupę pracownik recepcji i skierował do kasy dla zapowiedzianych wycieczek. Sympatyczna przewodniczka dopasowała trasę zwiedzania zamku do kondycji osób wcześniej urodzonych, oprowadzając po co ważniejszych pomieszczeniach pałacu, także wytwornej sali Maksymiliana, przypominającej Salę Lustrzaną w Pszczynie i oczywiście zatrzymując się przy portrecie legendarnej księżnej Daisy. Tymczasem na Dziedzińcu Honorowym gromadził się tłum ludzi zajmujących co dogodniejsze miejsca, by oglądać pokazy paradnych zaprzęgów różnorodnych powozów. W ostatniej chwili przecisnęliśmy się do bramy wyjściowej.
W niewiele ponad kwadrans zameldowaliśmy się na rogatkach Świdnicy. Nie zabrałem ze sobą planu miasta, gdyż drogę dojazdu do kościoła Pokoju przerabiałem wiele razy. Nie wiedziałem, że natkniemy się objazdy z powodu remontów niektórych ulic. Tracąc cenne minuty, w końcu dotarliśmy pod kościół. Cieszyły odnowione jego elewacje i otoczenie. Przywitani serdecznie, weszliśmy do środka. Charakterystyczną ciszę wypełniło organowe interludium, potem objaśnienie lektora. W ledwo zaznaczonym prezbiterium kolumnowy ołtarz zaludniony biblijnym postaciami, na skrzyżowaniu naw strojna ambona, za nami w chórze ujęte w girlandy organy, na suficie plafony ze scenami biblijnymi. To miała być nieprzypominająca kościoła szopa wyrzucona poza miasto, dziś uznana za perełkę architektury XVI wieku, zapisana na liście najwspanialszych pamiątek kultury UNESCO.
Nie chcąc tracić czasu ruszyliśmy w trasę licząc, że po drodze napotkamy na przydrożny zajazd. Jadąc na południowy wschód z lewej mijaliśmy masyw Sobótki, z prawej kolejne partie Sudetów rozmyte w lekkiej mgiełce. Przez Jaźwinę, Łagiewniki i Strzelin dotarliśmy do Przylesia, gdzie skorzystaliśmy z przydrożnego baru. Jako że wyczerpaliśmy program krajoznawczy przeprosiliśmy się z autostradą, wypełniając monotonną jazdę pieśniczkami z naszego klubowego śpiewnika. O tym, gdzie jesteśmy, meldowały tablice z kolejnymi zjazdami. Ledwo rozpoznaliśmy górę św. Anny, potem Gliwice po maszcie pamiętnej wieży radiowej. Teraz na południe, bokiem Rybnika i Żor aż do Mszany, a stąd lokalną drogą przez Jastrzębie Zdrój i Zebrzydowice dojechaliśmy do Cieszyna.
Przez jakiś czas naszą pamięć będą ożywiać wspomnienia przebytej trasy, nie te momenty, które wprawiały prowadzącego wycieczkę w stany zdenerwowania, ale pełne krasy krajobrazy Śląska po obu stronach granicy, pełne pamiątek jego dumnej przeszłości. Tylko ta Śnieżka…!
Tekst i zdjęcia: Władysław Sosna
Odpowiedz