W sierpniowym programie cieszyńskiego PTEw pomieściły się trzy czwartki „prelekcyjne” i dwa „wycieczkowe”.
6 sierpnia 1892 r.: około tej daty w Wilnie urodziła się Kazimiera Iłłakowiczówna. Była nieślubną córką Barbary Iłłakowiczównej i Klemensa Zana. Wcześnie utraciła rodziców. Dzięki własnemu uporowi jako eksternistka złożyła egzamin maturalny i zaliczyła studia z zakresu filologii polskiej i angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W czasie I wojny światowej cudem została uratowana z dyzenterii. Praktycznie przez cały okres międzywojenny była pracownicą Ministerstwa Spraw Zagranicznych, 9 lat służyła jako osobista sekretarka marszałka Józefa Piłsudskiego. Odbyła wiele podroży po Europie, a po wybuchu II wojny światowej została deportowana do Rumunii. Wróciła do kraju w 1947 r. Nie mogąc znaleźć zatrudnienia w Ministerstwie osiadła w Poznaniu. Była poliglotką, znała 5 języków, trudniła się nauczaniem języków obcych i tłumaczeniem literatury. Pilnie obserwowała szarą codzienność czasów Polski Ludowej. Pod koniec życia utraciła wzrok. Zmarła w Poznaniu 16.02.1983 r.
Bez wątpienia była wybitną osobowością o dużej inteligencji i osobistym wdzięku. Zatrudniona w urzędach państwowych, uprawiała twórczość literacką niejako na marginesie swoich obowiązków, a mimo to należała do kręgu najwybitniejszych postaci życia literackiego. Był w jej „utworach świat uchwycony w kształcie, w barwie, w codziennych zwyczajach, realiach. Świat dodatkowo ukonkretniony, osadzony w miejscu poprzez zapisanie konkretnych nazw ulic, miejscowości i ludzi” (Irena Maciejewska). I co może najbardziej charakterystyczne, w jej twórczości poetyckiej i prozatorskiej znajdujemy odbicie jej własnej biografii, doznań i przeżyć, zapisanych w oszczędnych, prostych, lirycznych strofach. To one wyznaczały szlak pisarskich natchnień. Pozostawiła ponad 30 tomików poezji: pierwszy zbiór „Ikarowe loty” powstał w 1911 r., ostatni wypowiedziany „Szeptem” w 1966 r. Z pozostałych wymieńmy chociaż: „Kolędy polskiej biedy” (1917), „Płaczący ptak” (1927), „Popiół i perły” (1930), „Ballady bohaterskie” (1934), „Lekkomyślne serce” (1956), także kilka wyborów, m. in. „Poezje wybrane” (1968), „Liście i posągi” (1968). „Odejście w tło” (1976), wiersze dla dzieci i poezje religijne, prozę poetycką, a także szkice i wspomnienia oraz dramaty zebrane w „Rzeczach scenicznych” (1969).
Do końca swoich dni pozostała wierną swojemu widzeniu i swojemu opisowi świata.
5 sierpnia 1942 r.: w tym dniu dr Janusz Korczak po raz ostatni przemierzył ulice warszawskiego getta wraz z dwoma setkami wychowanków Domu Sierot. Wszystkich wywieziono do obozu zagłady w Treblince, gdzie zostali zagazowani. Mimo, iż zdawał się sprawę, jaki los ich wszystkich czeka, nie opuścił swoich dzieci, do ostatnich chwil nie pozwolił im odebrać nadziei mimo iż i jemu zaczynało brakować tchu… Zginął Człowiek bez reszty oddany dzieciom, walce o ich godność, prawo do godziwego życia i rozwoju.
Janusz Korczak, a właściwie Henryk Goldszmit, urodził się 22.07.1878 bądź 1879 r. w Warszawie. Był synem znanego w Warszawie adwokata Goldszmita, spolonizowanego Żyda i Cecylii z Gębickich. Zamożni rodzice nie rozpieszczali go, nie szczędzili mu inwektyw w rodzaju „cymbał” czy bardziej dosadnych określeń, ale wychowywali w polskiej obyczajowości, w szacunku dla polskiej kultury, w duchu pozytywistycznych haseł służby dla dobra powszechnego. Młody Janusz nie bez wyrzeczeń przebijał się przez kolejne bariery losu, ukończył studia medyczne, zaliczył niezbędne praktyki i dość szybko odkrył, że jest przeznaczony do służby dla opuszczonych dzieci i młodzieży bez względu na wyznanie i pochodzenie. Porzucając własną praktykę z całą energią włączył się do pracy w Warszawskim Towarzystwie Dobroczynności i innych organizacjach, jak w stowarzyszeniu „Pomoc dla Sierot”, kierował Domem Sierot i sierocińcem. Wiele czasu poświęcił na pisanie powieści dla dzieci i młodzieży („Król Maciuś Pierwszy” czy „Król Maciuś na bezludnej wyspie”) a także prace z pogranicza pedagogiki i psychologii dziecka („Jak kochać dziecko”, „Prawidła życia”). Po zajęciu Warszawy przez hitlerowców nie opuścił swojego stanowiska i wraz z dziećmi znalazł się w getcie. Pisał pamiętnik. Ostatnie zapisku pochodzą z lipca 1942 r.
Z propozycji osobistego ułaskawienia nie skorzystał…
Relacja z czwartku 24 sierpnia przedstawiona będzie w październikowym odcinku cyklu.
Sierpniowe zajęcia otworzyliśmy wycieczką do Szpaniej Doliny w Słowacji (3 sierpnia 2017 r.). Trasa była daleka, siłą rzeczy narzucała pewne rygory. Z Cieszyna przez Trzyniec i Przełęcz Jabłonkowską przedostaliśmy się do Słowacji. Doliną Kisucy dotarliśmy do Żiliny i poprzez malowniczy przełom Wagu dojechaliśmy do Martina, gdzie zatrzymaliśmy się na planowanym postoju. Począwszy od leciwego kościoła parafialnego z XIII w., przemierzyliśmy cały deptak, oglądając co ważniejsze dla historii miasta obiekty, doszliśmy do wielkiego reliefu wystawionego na pamiątkę ogłoszonego w Martinie w 1861 r. Memorandum Narodu Słowackiego. Szkoda, że został tak usytuowany; praktycznie przez cały dzień pozostaje w cieniu, co utrudnia jego czytelność. Stąd już dwa kroki do kościoła ewangelickiego z XVIII w., po części związanego z działalnością ks. sup. Karola Kuzmany’ego (1806-1866), jednej z czołowych postaci życia narodowego, kościelnego i kulturalnego Słowaków. Ograniczony czas nie pozwolił nam już pójść na Cmentarz Narodowy, by pokłonić się jego i innym prochom Ludzi Zacnych, związanych także z Cieszynem (Jan Kalincziak, dyr. Gimnazjum Ewangelickiego).
Pokrzepieni dobrą kawą ruszyliśmy dalej na południe, między pasmami Małej i Wielkiej Fatry. Jakoś przebrnęliśmy przez odcinek drogi wyłożonej niezastąpionymi (!) płytami. Po minięciu starego zdrojowiska Turczianske Teplice, którego początki sięgają XV w., skręciliśmy na serpentynową drogę przez Przełęcz Mały Szturzec (890 m), dzielącą Wielką Fatrę od Gór Kremnickich. Z Doliny Bystricy zjechaliśmy na lokalną wąska dróżkę prowadzącą w głąb v-kształtnej doliny, zajętej przez osadę o nazwie Szpania Dolina. Przez niemalże sześć stuleci była tu największa w ówczesnych Węgrzech osada górnicza, miejsce wydobywania kruszców złota, srebra i miedzi. Po dziś można podziwiać stokowe wyrobiska, sztolnię „denną” i słynną „klopaczkę” (XVI w.) do sygnalizowania początku i końca szychty, a także przyczepione do spadzistych stoków dawne domy górnicze i kościół, którego najstarsze mury prezbiterium pamiętają XIII w. Dziś cicho tu, zgoła odludnie (zaledwie 200 stałych mieszkańców), ale niezwykle przytulnie, urokliwie. Żal było odjeżdżać!
Pomiędzy rozłogami Starohorskich Gór a Wielką Fatrą, częściowo starą drogą miedzianą wspięliśmy się na siodło Donowaly (960 m) pod ostatnim wielkofatrzańskim szczytem Zwolen. Jeszcze w XIX w. siedzieli tu wypalający węgiel drzewny robotnicy; dziś jest to wielki ośrodek sportów zimowych z okazałymi hotelami zasłaniającymi wyniosłe bezleśne grzbietowisko Wielkiej Chochuli w Tatrach Niżnych.
Po obiedzie ruszyliśmy w dół. Doliną Korytnicką a potem Rewucką znów dotarliśmy do Wagu, nad którym rozłożyło się miasto Rużomberok. Przez niewielką Przełęcz Brestową, pod zerwami Wielkiego Chocza, ale też śliczną panoramą na Małą Fatrę i Magurę Orawską, dotarliśmy do Doliny Orawy z Dolnym Kubinem i dumną strażnicą Orawy – Orawskim Zamkiem. Przeciąwszy pasmo Magury w Przełęczy Przysłop (808), otworzyła się przed nami dolina Białej Orawy, za którą widnokrąg zamykały rozłożyste wały Pilska, Babiej Góry i Policy. Jeszcze jeden postój nad Jeziorem Orawskim. Mimo klimatyzacji słonko wysysało z nas resztki wilgoci. Z lubością celebrowaliśmy uzupełnianie niezbędnych płynów.
Przed nami już ostatnia przełęcz Glinne (804 m). Doliną Koszarawy osiągnęliśmy Żywiec i już główną arterią przez Bielsko-Białą gnaliśmy do Cieszyna. Przed nami, w promieniach zachodzącego słońca ciemnym granatem odcinał się niedawno zwiedzony trapez Ondrzejników, z dala wabiła Łysa Góra.
Sierpień zamknęła czterodniowa wycieczka do Wrocławia i Karpacza (30 sierpnia – 2 września 2017 r.).
Plan wycieczki był ambitny, wiele szczegółów musiało być wcześniej dopiętych. Mimo to pozostały znaki zapytania: co zastaniemy w tzw. terenie, a przede wszystkim jaka będzie pogoda, zwłaszcza, że w internecie prognozy nawet te miejscowe i godzinowe były rozbieżne i niestety nazbyt często mijają się z rzeczywistością. Jeśli zaś chodzi o teren odnoszę wrażenie, że gospodarze miast do maksimum wykorzystali limity znaków z ograniczeniami tonażu do 3,5 t nawet na tych drogach, które do niedawna były przelotowymi przez centrum miasta; drugim poważnym problemem jest przystosowanie chodników ułatwiających poruszanie się inwalidów na wszelkiego rodzaju wózkach. Gdyby to ode mnie zależało, wsadziłbym nie jednego burmistrza na skuterek inwalidzki, aby sobie co najmniej jeden dzień pojeździł chociaż po tych fragmentach miasta, w których wielkie banery zapraszają do zwiedzenia takiego czy innego obiektu.
W pierwszym dniu (30.08.) ruszyliśmy na trasę przy bezchmurnym niebie przez Pawłowice i Żory, skąd – dla zaoszczędzenia czasu, autostradą pomknęliśmy w stronę Gliwic i dalej na północny zachód aż do zjazdu do Brzegu. Nie lubię jeździć autostradami; chociaż tachometr oscylował wokół 100 km/godz. wydawało się, że pojazd porusza się wolno, mijane miejscowości położone są nazbyt daleko, albo zasłonięte w najmniej oczekiwanej chwili ekranami. Na naszej trasie na szczęście ekranów zasłaniających widoki prawie nie było, można więc było wyłuskać w równinnym krajobrazie dalekie widoki na Sudety i ich przedgórze.
Brzeg to przede wszystkim renesansowy zamek Piastów legnicko-brzeskich z unikatową fasadą ozdobioną książęcą parą Jerzego II i Barbary brandenburskiej z półtora tuzinem antenatów, aż do przedhistorycznych władców Polski z Ziemowitem włącznie, i wspaniałym dziedzińcem zamkowym otoczonym z trzech stron podcieniowymi galeriami. Do zamku przylega gotycki kościołek św. Jadwigi, pierwotnie mauzoleum Piastów legnicko-brzeskich. Na rynku oczywiście ratusz, także renesansowy, po części pozasłaniany z powodu remontu fasad i wieży. Wreszcie największa świątynia w Brzegu – kościół św. Mikołaja z XIV w., odbudowany po zniszczeniach wojennych, przez kilka stuleci ewangelicki.
Dojechaliśmy płynnie mimo pory zwiększonego ruchu do naszej bazy – Kamienicy pod Aniołami we Wrocławiu. Po zakwaterowaniu, pod wodzą przewodnika Arkadiusza ruszyliśmy na kilkugodzinne zwiedzanie wybranych punktów miasta. Rozpoczęliśmy je od ewangelickiego kościoła Opatrzności Bożej z połowy XVIII w. Potem wstąpiliśmy do gmachu zamkowego oglądnąć wystawę poświęconą 500-leciu Reformacji we Wrocławiu. Przez pl. Solny udaliśmy się na obszerny Rynek otoczony wieńcem wrocławskich kamienic okresu renesansu i baroku, przetykane nowszymi plombami. Przez urokliwy zakątek z gotyckimi domkami Jasiem i Małgosią weszliśmy do monumentalnego gotyckiego kościoła św. Elżbiety. Jakby nieszczęść wojennych było mało, w 1976 r. pożar zniszczył najwyższą w mieście wieżę i część wnętrza z unikatowymi organami. To w tym kościele ks. Ambroży Moiban w 1525 r. otworzył ewangelicki rozdział jego historii.
Przez sympatyczne zaułki ze zwierzętami domowymi dotarliśmy pod gmach Uniwersytetu Wrocławskiego. Remont słynnej auli Leopoldiny wykreślił ją z naszego programu zwiedzania. Przez Most Piaskowy weszliśmy na Wyspę Tumską, gdzie oglądnęliśmy piękne sklepienia w kościele NMP i tylko przez szybki w kruchcie główną nawę katedry św. Jana Chrzciciela, gdyż trwała w tym czasie msza. Wracając do Starego Miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy kościele św. Marii Magdaleny. Odnowiony relief przypominał, że w tym kościele w 1523 r. ks. Jan Hess wygłosił pierwsze ewangelickie kazanie we Wrocławiu. Potem jeszcze przystanęliśmy przy wmurowanym w ścianę nawy kościoła słynnym portalu romańskim z rozebranego opactwa norbertanów na Ołbinie z XII w. Naszą wędrówkę zakończyliśmy pod gotyckim ratuszem na Rynku, podziwiając bogaty wystrój jego fasad.
Rankiem następnego dnia (31.08.) ruszyliśmy pod Halę Ludową, pospacerowaliśmy po Parku Japońskim i stawili się w Rotundzie, by obejrzeć dzieło monumentalnej sztuki malarskiej czołowych polskich mistrzów – Panoramę Racławicką.
Przez Budziszów dotarliśmy do Jawora. Głównym punktem naszego zainteresowania był Kościół Pokoju z 1655 r., jeden z dwóch ocalałych do naszego czasu. Wówczas kościół mógł stanąć poza murami miasta, wybudowany z nietrwałych materiałów, miał być szopą nieprzypominającą świątyni; dziś jest świadectwem determinacji śląskich ewangelików, ich wyczucia piękna i pojmowania wiary, jednym z najcenniejszych zabytków miasta i Śląska, wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO.
Pokonawszy kolejne nieoczekiwane objazdy, dojechaliśmy przez Kaczorów do Jeleniej Góry. Kościół Łaski zastaliśmy jeszcze otwarty. Cieszyliśmy się z możliwości zwiedzenia tej świątyni o oryginalnej bryle i najbogatszym wystroju wnętrza ze wszystkich pozostałych pięciu Kościołów Łaski. Po dwóch z nich zostały już tylko wieże, a tylko jeden, w Cieszynie, po 1945 r. pozostał w ręku ewangelików. Mieszczanie jeleniogórscy drogo okupili swój kościół składając cesarzowi niezależnie od narzuconych reparacji dar w wysokości 3.000 dukatów i 100.000 guldenów tzw. bezzwrotnej pożyczki, ale też nie szczędzili grosza na budowę i wyposażenie swojego kościoła, świetnych przykładów rzemiosła artystycznego dopełniających sklepienne freski. Potem jeszcze był czas na spacer po śródmieściu Jeleniej Góry. Przez Cieplice Zdrój i Sosnówkę dotarliśmy do naszej bazy w Karpaczu Górnym. Przez cały czas, odkąd wyraźniej zarysowały się na południowym widnokręgu Karkonosze, obserwowałem Śnieżkę i gromadzące się wokół jej wierzchołka chmury…
Dzień trzeci (01.09.) Już w trakcie przygotowywania wycieczki i prób zapobieżenia ewentualnym trudnościom w zamierzonej eskapadzie na Śnieżkę, pojawiły się „schody”. W przeszłości na Śnieżce byłem wielokrotnie, poznałem prawie wszystkie szlaki w Karkonoszach po polskiej stronie. Teraz chciałem się upewnić, czy od ostatniego pobytu na górskiej drodze na Śnieżkę nie pojawiły się jakieś nowe „udogodnienia” (np. w postaci poprzecznych rowów odpływowych, jak w Dolinie Kościeliskiej, które przekreśliły mi możliwość dotarcia do schroniska). I tyle. W prowadzonej korespondencji mogłem niestety odczuć absolutny brak zrozumienia, wręcz lekceważenie: inwalida ma siedzieć w domu, a nie zadawać głupich pytań o możliwości wyjazdu istniejącą drogą na szczyt jakimś skuterkiem inwalidzkim. Teraz, w piątkowy poranek (01.09.) pojawiła się przysłowiowa kropka nad „i”: lało, powiewał zimny wiatr. A więc nie ma sprawy; w tych warunkach pchanie się na Śnieżkę byłoby po prostu nierozsądne.
Pojechaliśmy pod sławny kościółek „Wang”. Byliśmy bodaj pierwszą grupą, która weszła tego dnia do tej szacownej, o norweskim rodowodzie świątyni z XIII w., ściągniętej w to miejsce przez hrabinę Fryderykę Karolinę von Reden w połowie XIX w. O zajrzeniu choćby na cmentarz nie było mowy. Życzliwy dyżurujący tu przewodnik pomógł mi podjąć decyzję, co robić dalej. Gdziekolwiek bym się nie wybrał, z parkingów było trzeba dojść kilkaset metrów do wybranego obiektu w deszczu, nie mówiąc o dalszych spacerach. Z żalem popatrzyłem na drogę prowadzącą w górę na Polanę…
Pojechaliśmy do Kowar i wyżej do Podgórzyna. Na miejscu okazało się, że dostępne do zwiedzania są dwie sztolnie. Którą wybrać? Zaryzykowaliśmy podjazd wyżej na „parking”, do którego prowadziła wąska stroma droga w górę, a potem równie stromo w dół, na coś, co przypominało wyboisty „szuterplac” zwany parkingiem. Dojście do wylotu sztolni też miało wiele do życzenia, a po obu stronach drewnianego mostku zabrakło dwóch par desek, aby umożliwić wjazd i zjazd z tego mostku. Co prawda służba pomogła mi przedostać się na drugi brzeg potoku, ale sądzę, że obaj życzliwi panowie mogliby mieć ciekawsze zajęcie niż dźwiganie na mostek wszelkich wózków (także dziecięcych) i to w deszczu.
Sztolnia. W wyciosanym kilkusetmetrowej długości korytarzu, tu i ówdzie zabezpieczonym obudowaniem, prowadził równiusieńki chodnik wyłożony płytami, po których mogłem spokojnie jechać moim „autkiem”. Raz po raz zatrzymywaliśmy się przy planszach i przy niszach, w których urządzono ekspozycje związane z eksploatacją złóż rud różnych metali, w tym… uranu. Na końcu długiego korytarza dotarliśmy do głębokiego ponad 200 m szybu zalanego wodą, a za nim napełniającego grozą modelu bomby atomowej. Aczkolwiek tradycje górnictwa kowarskiego sięgają średniowiecza, najbardziej tragiczne są dzieje z drugiej połowy XX w., gdy powstała kopalnia, w której przez kilkanaście lat wydobywano tu dla ZSRR rudy uranu. Wiele ganków i szybów czeka jeszcze na odkrycie i udokumentowanie, jak zresztą wiele innych tajemniczych podziemnych korytarzy wydrążonych w pierwszej połowie XX w. w Sudetach. Niestety lało dalej. Zwiedzanie kowarskiego Parku Miniatur pod parasolami nam się nie uśmiechało, zwłaszcza że w kopalni nieco wychłodziliśmy się. Nieopatrznie jednak zachciało nam się przejechać przez miasto, by skorzystać z restauracji, ale gospodarze miasta zrobili wszystko, aby ten przejazd nawet małych autobusików uprzykrzyć. Gdzie byś się nie ruszył: 3,5 t! Obiad zjedliśmy poza miastem. Deszcz nie ustawał. Z żalem wracaliśmy do bazy.
Dzień czwarty (02.09.). Deszcz już nie padał, ale było pochmurno, chłodno. Przez Kowary i Kamienną Górę dotarliśmy do Krzeszowa, by zaliczyć najbardziej wystawny na północ od Alp barokowy kościół NMP Łaskawej z XVIII w., przyległe do niej mauzoleum Piastów świdnickich i sąsiadujący kościół św. Józefa, będący zarazem galerią wspaniałych fresków największego śląskiego malarza Michała Willmana. Omijając Wałbrzych przez Głuszyce i Rudy dojechaliśmy do Kłodzka. Pod drodze do restauracji zaliczyliśmy bazylikę Wniebowzięcia NMP będącą mistrzowskim połączeniem gotyku z barokiem, rynek z ratuszem i most gotycki. Nową drogą niepostrzeżenie ominęliśmy Paczków i Otmuchów i na krótką chwilę zatrzymaliśmy się w Nysie. Tu na szczęście gospodarze nie zamknęli rynku dla autobusów, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Nie sposób było nie wstąpić na kilkanaście minut do trójnawowego kościoła św. Jakuba z wieńcem kaplic i dwoma rzędami potężnych filarów podtrzymujących wysokie gotyckie sklepienie. Niektórzy z nas obejrzeli jeszcze Dom Wagi z pamiątkową tablicą przypominającą tragiczną śmierć księcia opolskiego Mikołaja II. Reszty dopełniła smakowita kawa i piwko. Bokiem Prudnika, przez Racławice i Krowiarki, a potem Racibórz, Krzyżanowice, Godów i Zebrzydowice, jeszcze przed zmrokiem dotarliśmy do Cieszyna.
292. wycieczka Oddziału zaliczona! Choć Śnieżka sprawiła nam (szczególnie mnie) ogromny zawód, samolubnie myślę, że dla tych, z którymi dzieliłem te cztery dni wędrówki po Śląsku, nie był to czas stracony.
Tekst: Władysław Sosna, zdjęcia: Władysław Sosna (z wycieczek) i Edward Figna (ze spotkania)
Odpowiedz