Archiwum

Lipiec 2017 w cieszyńskim PTEw

Julian Krzyżanowski (1892-1976)

Na lipcowy program składały się trzy spotkania klubowe i jedna wycieczka.

Stanisława Ruczko - prelegentka

Pierwszy i trzeci lipcowy czwartek wypełniła Stanisława Ruczko. Na pierwszym z nich 6 lipca zaprezentowała postać jednego z najznakomitszych polskich historyków literatury, niezwykle aktywnego publicysty, autora 1.200 prac i edytora, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, członka wielu gremiów naukowych, doctora honoris causa kilku uniwersytetów – Juliana Krzyżanowskiego (1892-1976). W czasie I wojny światowej „zaliczył” zsyłkę na Syberię, potem pracował na uczelniach w Lublinie, stopnie naukowe uzyskał w Krakowie, był wykładowcą na uczelniach w Londynie i w Rydze, by wreszcie w 1934 r. już na stale związać się z Uniwersytetem Warszawskim jako kierownik Katedry Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki. W 1962 r. doczekał emerytury, jednak z dalszej pracy nie zrezygnował, był aktywny do końca swoich dni. Wiele uwagi poświęcił literaturze staropolskiej.

Krzyżanowski jest autorem znakomitych syntez („Od średniowiecza do baroku”, „Dzieje literatury polskiej od początków do czasów najnowszych”, „W kręgu wielkich realistów”, „Tradycje literackie polszczyzny: od Galla do Staffa”), monografii, zwłaszcza polskich noblistów Henryka Sienkiewicza i Władysława Reymonta i innych twórców, był redaktorem i wydawcą dzieł m.in. Jana Kochanowskiego, Juliusza Słowackiego, Józefa Kraszewskiego, Elizy Orzeszkowej i Henryka Sienkiewicza, a także Oskara Kolberga. Ta ostatnia postać jest potwierdzeniem tego, że drugą domeną zainteresowania profesora była literatura ludowa („Paralele. Studia porównawcze literatury i folkloru”), a zwłaszcza paremiologia. Jest bowiem prof. Krzyżanowski twórcą polskiej szkoły badań folklorystycznych. To pod jego redakcją ukazały się cztery tomy „Nowej księgi przysłów i wyrażeń przysłowiowych polskich”. Dodać tu jeszcze trzeba: „Słownik folkloru polskiego” i „Dzieje folklorystyki polskiej”.

Wojciech Kossak (1856-1942)

20 lipca przedmiotem prelekcji był kolejny wielki twórca kultury polskiej, czołowy malarz polski Wojciech Horacjusz Kossak (1856-1942), bliźniaczy brat Tadeusza, a syn Juliusza Kossaka i Zofii z Gałczyńskich. Terminował u ojca, studiował w Krakowie, Monachium i w Paryżu. Rok służby w krakowskim pułku ułanów dostarczył mu wielu tematów związanych z wojskowością, ukierunkował zainteresowania artystyczne przyszłego malarza-batalisty, ale także przysposobił go do jazdy konnej. Malowane z talentem obrazy z życia kawalerii i liczne portrety dowódców sprawiły, że rychło zaskarbił sobie powszechne uznanie dla swojego pędzla. Wiele podróżował. Udział w polowaniu na Węgrzech dostarczył nowych tematów twórczych i przyniósł nowe sukcesy na wystawach w Wiedniu i Monachium. W 1894 r. wraz z zespołem innych artystów namalował największe monumentalne płótno „Racławice”. Z innym zespołem namalował kolejną panoramę „Berezyna”. Ta ostatnia zaowocowała zaangażowaniem malarza przez cesarza Wilhelma II, dla którego malował obrazy o treści historycznej, także te, które Prusom nie przyniosły chwały. Mimo, iż cesarz składał wiele nęcących ofert, Kossak zerwał umowę, gdyż nie umiał się pogodzić z prowadzoną przez Wilhelma dyskryminacyjną polityką wobec Polski i Polaków. Zresztą duże powodzenie obrazów mistrza wymuszało nieustającą aktywność malarską, ale powodowało, że nie miał też czasu na należyte, właściwe sobie wykończenie obrazów. Niemałym bodźcem była tu również niestabilna sytuacja materialna. W czasie I wojny, jako legionista, dostarczył serię akwarel do albumu polskiego legionisty. Po wojnie zamieszkał w Krakowie, miał też pracownię w Warszawie, wyjeżdżał do Paryża i do Stanów Zjednoczonych, jednak w dalszym ciągu nie kowboje, a portrety polskich dowódców i sceny ze zwycięskich bitew oręża polskiego cieszyły się znacznie większym zainteresowaniem, także ze strony Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Wszystkie obrazy mistrza (ok. 2 tysięcy) uwydatniają patriotyczną postawę twórcy i jego zamiłowanie do historii. Malowane z żywiołową brawurą zwłaszcza sceny z udziałem koni, stawiają go w pierwszych szeregu twórców polskich, dla których batalistyka, ważne momenty w historii zwłaszcza Polski, a także postacie z nią związane, były głównym tworzywem dzieł. Osobisty wdzięk artysty ożywiał i przydawał kolorytu różnym gremiom, szczególnie na posiadach elity intelektualnej w domu Kossaków w Krakowie.

Jan Wiclif (ok. 1329-1384)

Ostatni czwartek miesiąca 27 lipca wypełnił dr Jerzy Sojka, który w ramach naszego cyklu „Pochód Reformacji przez Europę” w niezwykle interesujący sposób przedstawił temat „Śladami Johna Wiclifa”. Nasze wiadomości o Reformacji w Anglii są raczej bardzo skąpe. Mimo, iż działo się to w Europie, Reformacja miała tu zupełnie inny przebieg i ostatecznie przybrała inne oblicze, niż to, do którego na kontynencie europejskim jesteśmy przyzwyczajeni. Złożyło się na to wiele przyczyn. Aczkolwiek prawie nigdzie nie obyło się bez wpływu władców europejskich na przebieg Reformacji, tu bodaj w największym stopniu odcisnęli on na niej swoje piętno z całą bezwzględnością.

W XIV w. krytyka stosunków kościelnych, a zwłaszcza hierarchii kościelnej wymuszającej coraz większe pretensje do praw, które nie miały nic wspólnego z posłannictwem Kościoła, nie była niczym nowym. Drogą morską wszystkimi szlakami dobiegały z kontynentu ma wyspę różne wieści z wydarzeń politycznych, a także głoszone doktryny filozoficzne i religijne, wobec których nie tylko król, ale i środowiska akademickie nie pozostawały obojętne. Jedną z najwybitniejszych osobowości tamtego czasu był Jan Wiclif (ok. 1329-1384) związany z uniwersytetem w Oxfordzie, dziekan Canterbery College, doktor i wykładowca teologii. Z jego inicjatywy i pod jego kierunkiem w 1382 r. ukończono tłumaczenie Biblii (Wulgaty) na język angielski, ręcznie kopiowane i rozpowszechniane przez wędrownych kaznodziejów Pisma Świętego zwanych lolardami. Konfrontując różne poglądy doszedł Wiclif do przekonania, że to Biblia jest najwyższą niekwestionowaną wartością chrześcijaństwa, któremu nie jest potrzebna instytucja papiestwa, że msza w stosowanej formie nie znajduje żadnego uzasadnienia, a narzucone przez zepsute duchowieństwo i klasztory sakramenty są nieważne. Mimo iż Wiclif ograniczył się jedynie do akademickiej krytyki bez wprowadzania jej do życia Kościoła, ściągnął na siebie pięć potępiających bulli papieskich, nie został jednak wyklęty. Zbeszczeszczenie jego zwłok nastąpiło 44 lata po jego śmierci. Poglądy Wiclifa przygotowały grunt pod mającą nastąpić Reformację, dotarły na kontynent europejski znajdując szerokie odbicie w ruchu podjętym przez Jana Husa (1371-1415) nie tylko w Czechach. W Anglii idee Wiclifa pielęgnowali wspomniani lolardzi, ale że byli związani z ruchem ludowym, nie mieli szans przeciwstawić się ani królowi, ani Kościołowi.

Dr Jerzy Sojka - prelegent

W 1509 r. na tron angielski wstąpił Henryk VIII Tudor (1491-1547), władca apodyktyczny, o wielkich aspiracjach dorównania znaczeniem do strażników katolicyzmu Habsburgom, jak i pozostającej z nimi niemalże w ciągłym konflikcie Francji, z którą zresztą sam kruszył kopie w kolejnych trzech wojnach. Główną jego troską był brak męskiego następcy tronu i pozbawione wszelkich skrupułów uśmiercanie kolejnych królowych. Jeśli coś interesowało go z ciągle żywych idei Wiclifa, to zrzucenie kościelnej zwierzchności papieża i przejęcie niemałych majątków Kościoła, ale nie jego reforma. Jednak dzięki kupcom i humanistom docierały do Anglii pisma Lutra wzbudzając duże zainteresowanie. Odpowiedzią na broszurę M. Lutra „O niewoli babilońskiej Kościoła” była replika króla „Obrona siedmiu sakramentów”, dzięki czemu zyskał on papieski tytuł obrońcy Kościoła. W katedrze ogłoszono ekskomunikę M. Lutra, a wszelkie jego pisma palono. Mimo to w jednej z gospód w Cambridge spotykali się zainteresowani czytaniem Nowego Testamentu w tłumaczeniu Erazma z Rotterdamu. Już 1522 r. William Tyndhalle (1494-1536) wystąpił z propozycją wydania tłumaczenia Nowego Testamentu na angielski w oparciu o tekst Erazma. Skoro inicjatywa została odrzucona, Tyndhalle wyjechał do Niemiec, gdzie wydrukował własne, o wyraźnym nachyleniu luterańskim angielskie tłumaczenie Nowego Testamentu zaopatrując je w anonimową przedmowę Marcina Lutra. Wydał również osobną Lutrową broszurę „Przedmowę do Listu do Rzymian”, także nie podając nazwiska autora. Obydwie pozycje swoimi drogami przekazywał na wyspę. Do osobliwych wydarzeń w 1525 r. należy zaliczyć wystąpienie augustianina Roberta Barnesa w Cambridge, które uważa się za pierwsze luterańskie kazanie w Anglii. Oskarżony o herezję, Barnes ratował się ucieczką z Anglii.

Tymczasem król, nie mogąc doczekać pozytywnego rozwiązania niecierpianego już małżeństwa z Katarzyną Aragońską, postanowił rzecz rozstrzygnąć według własnej woli nie oglądając się na opinię papieża i posłusznych mu hierarchów angielskich. W pierwszej kolejności wstrzymane zostały tzw. annaty na rzecz papieża, potem zostały wydane dwa edykty o wstrzymaniu apelacji uniemożliwiającej prawną interwencję papieża i drugi „Akt o supremacji” (1534), potwierdzający ostateczne zerwanie z papiestwem i ustanowienie króla głową Kościoła w Anglii. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że akt ten dotyczył wyłącznie władzy nad Kościołem i nie miał nic wspólnego z Reformacją. O wprowadzenie części reform starał się nowy arcybiskup Thomas Cranmer. Polegały one na redukcji świąt kościelnych, zniesieniu pielgrzymek, kultu obrazów i relikwii i wprowadzeniu Biblii Meteusza, wreszcie kasacji klasztorów. Za sprawą Thomasa Cromwella w 1536 r. ogłoszone zostało dziesięć artykułów wiary w oparciu o naukę o usprawiedliwieniu Filipa Melanchtona. Niestety, pobłażanie króla nie trwało długo. W 1539 r. ogłosił sześć artykułów, w których przywrócił naukę o transsubstancjacji, komunię pod jedną postacią, spowiedź uszną, celibat duchowieństwa i inne.

Następcą Henryka VIII był młodziutki, zarażony gruźlicą, krótko panujący syn Edward VI (1547-1553). Zarówno on jak i jego otoczenie było bardziej przyjaźnie nastawione do reform Kościoła. Ponownie podjął je Thomas Cranmer, któremu udało się zachować głowę. Tym razem jednak Cranmer wszystkie zmiany przedstawiał parlamentowi pod uchwałę. Tak więc zniesiono zakaz kolportowania pism reformacyjnych, artykuły Henryka VIII, celibat, zmieniono formułę mszy i wprowadzono do liturgii język angielski, przywrócono Komunię pod obiema postaciami. Wszystkie te i inne zmiany ujął Cranmer w ogłoszonym w 1549 r. „Modlitewniku Powszechnym”. Zarówno dostęp do literatury protestanckiej, jak i napływ chroniących się w Anglii po wojnie szmalkaldzkiej uciekinerów z Niemiec spowodował, że Cranmer w większym stopniu przychylił się do zasad wyznania kalwińskiego, między innymi w odniesieniu do Komunii św., jak i stroju duchownych i wystroju kościoła. Opracował także Cranmer nowe wyznanie wiary w postaci „42 artykułów”.

Niestety Edward VI zmarł, po tron sięgnęła córka Henryka VIII – Maria Tudor (1553-1558), eliminując po drodze wbrew testamentowi ojca Jane, córkę księcia Suffolk Henryka Greya. Jej pięcioletnie „rządy” przydały jej przezwisko krwawej. Przy pomocy ściągniętego abp. Richarda Pola obaliła wszystkie reformy Cranmera, przywróciła katolicyzm, a na skasowanie supremacji zabrakło jej czasu. Niemniej sama posłała 300 „heretyków” na stos, a około 800 zdążyło opuścić Anglię.

Teraz na tron wstąpiła przybrana siostra krwawej Marii – Elżbieta I (1558-1603), zwolenniczka reformacji. Wahadło dziejów jeszcze raz odchyliło się w drugim kierunku. Wrócili także uciekinierzy, którzy w międzyczasie zdobyli wykształcenie na uczelniach protestanckich i stali się mocną bazą Reformacji w wydaniu angielskim. Opracowano II wydanie „Modlitw Powszechnych” (1559) o nieco złagodzonych rygorach kalwińskich, a także nowe wyznanie wiary w postaci „39 artykułów religii”, wzorowane na opracowaniu Cranmera. Lata panowania Elżbiety I, która umocniła także pozycję Anglii na polu politycznym i gospodarczym, zapewniły stabilne istnienie Kościoła Anglikańskiego na dalsze lata. Jedynie kalwińscy purytanie buntowali się przeciw złagodzeniu rygorów wyznania kalwińskiego, co dało początek kolejnym powstającym w Anglii kościołom ewangelikalnym, które z czasem zadomowiły się także w Stanach Zjednoczonych, po części również w Europie.

13 lipca. Zaplanowana wycieczka do Doliny Kościeliskiej w Tatrach Zachodnich zapowiadała się nader ciekawie. Prognozy pogody były korzystne, a co nas najbardziej cieszyło, od niepamiętnych czasów zabrakło nawet miejsc w autobusiku.

Z Cieszyna ruszyliśmy przy pochmurnym niebie. Przez Bielsko, Żywiec i przełęcz Glinne dotarliśmy do slowackiego Namestowa nad Jeziorem Orawskim, gdzie tradycyjnie zatrzymujemy się na smakowitej kawie. Przebłyski słońca pobudziły nasze nadzieje na udany spacer w głąb Tatr. Południowym obrzeżem Jeziora Orawskiego przez Trsteną i Chochołów dojechaliśmy do Kir. Już po drodze złapał nas deszcz. Do reszty zniechęceni pazernością parkingowych (podawane na tablicach ceny parkingu w rzeczywistości były 3-5 razy droższe!), pojechaliśmy na krótki spacer do Zakopanego i wczesny obiad. Dalej siąpiło. Mimo tej kiepskiej pogody Zakopane przypominało wielki jarmark. W całym ciągu deptaka pod kolejkę i słynne Krupówki, dziesiątki bud kusiły nieprzebrane mrowia ceprów wszelakim towarem. Z trudem znaleźliśmy miejsce w restauracji. Obsłużeni byliśmy sprawnie, wybrane dania były smaczne, jak dla nas za obfite, ale nacięliśmy się na cenach. Nie zwróciliśmy bowiem uwagi, że do podstawowego wcale nie wymyślnego składnika dania wszystkie „dodatki” (ziemniaki, sałatki) wycenione były osobno i kosztowały prawie drugie tyle! Tylko czekać, skoro za dodatki do zup (makaron, ryż, przyprawy), też będzie się płaciło osobno! Trudno, zakosztowaliśmy krakowskiego high life’u w wydaniu zakopiańskim.

Przestało nareszcie padać więc wróciliśmy do Kir, wykupiliśmy bilety do Tatrzańskiego Parku Narodowego, ale niestety pozostały nam już tylko 3 godziny do odjazdu. Dojście do schroniska na Polanie Ornak aczkolwiek było jeszcze możliwe, dla większości uczestników naszej wycieczki było raczej nieosiągalne.
Z Doliną Kościeliską wiążą się moje osobiste wspomnienia z młodszych lat, gdy wiele razy przemierzaliśmy ją z Małżonką w różnych wariantach i fragmentach. Czas wymazał z pamięci wiele obrazów jej urokliwych zakątków, których nawet pałętające po głowie nazwy nie były w stanie odtworzyć. Bardzo byłem ciekaw, czy chociaż niektóre zakątki rozpoznam, czy dojrzę zamykającą dolinę grań z Błyszczem i Bystrą? Było chłodno, pochmurno; chmury gęstą watą otulały co wyższe partie gór. Tymczasem droga przypominała gruboziarnistą tarkę, pełną dziur i wysepek luźnego tłucznia i skutecznie odciągała mój wzrok od widoków. Prawie całą uwagę musiałem skupić na wyszukiwaniu kawałków równiejszej drogi. Moje „autko” pracowicie pokonywało kolejne metry „strupatej” drogi. Żeby chociaż do Starej Polany z krzyżem Wincentego Pola… Właśnie minęliśmy pierwszą bramę skalną. Tuż za nią na drodze pojawiła się poprzeczna, szeroka na ok. 1 m i głęboka na ok. 20 cm rynna ściekowa, na brzegach obudowana kamieniem. Kilkadziesiąt metrów wyżej była widoczna następna. Nie kwestionując w tym miejscu zasadności „odwodnienia” drogi, wybrano wręcz toporne rozwiązanie, stanowiące poważne utrudnienie dla kursujących tu bryczek, grożące wręcz złamaniem zawieszenia lub uszkodzeniem amortyzatora „służbowych” samochodów (a mijały nas w tym czasie trzy!), nie wspominając o rowerzystach i moim inwalidzkim pojeździe, dla którego pokonanie takiego rowu było po prostu niemożliwe. Przygodni wycieczkowicze widząc moje zakłopotanie, deklarowali nam przeniesienie autka. Mimo, iż jeszcze mieliśmy zapas czasu, podziękowaliśmy.

Drogą poruszały się dziesiątki grupek ceprów, nawet z wózkami dziecięcymi, pragnących poznać piękno jednej z walnych dolin tatrzańskich. Każdy wstępując w granice Tatrzańskiego Parku Narodowego musiał wykupić wstępne. Zadawałem sobie pytanie, jak mają się owe rowy i żałosny stan drogi liczącej z okładem 100 lat do zbieranej kasy? Mimo woli pomyślałem o dolinach w Tatrach Słowackich, już nic nie mówiąc o niemniej uczęszczanej Dolinie Mięguszowieckiej, gdzie prowadzi droga asfaltowa. Tu nie chodzi o asfaltowanie Tatr (!), ale o należyte utrzymanie istniejących dolinnych dróg dojazdowych do schronisk położonych w dolinach, które przecież mają służyć nie tylko wspinaczkowej elicie.

Tak więc owe rynny ściekowe przekreśliły dotarcie nawet do Polany Pisanej. Do schroniska pozostało jeszcze ok. 1,5 km. Z żalem zawróciliśmy. Gdy z parkingu w Kirach popatrzyłem na wylot doliny, nad nim w blaskach słońca zobaczyliśmy szczytową partię Kominiarskiego Wierchu. Byliśmy tam kiedyś…

Przez Czarny Dunajec i Rabę Wyżnią dotarliśmy w Chabówce do głównej drogi, a nią przez Jordanów, Suchą, Wadowice, Kęty i Bielsko-Białą do domu, prawie przez cały czas pod słońce, sycąc wzrok dalekimi widokami beskidowych groniczków.

Tekst: Władysław Sosna, zdjęcia: ze spotkań Edward Figna, z wycieczki Władysław Sosna

Odpowiedz

Możesz użyć tych znaczników HTML

<a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>