Tego roku wyruszaliśmy na wycieczki 9 razy. Począwszy od 1990 r., zaliczyliśmy ich już 254. Statystycznie, 134 wycieczki były na terenie kraju, 67 w Republice Czeskiej i 53 w Słowacji. Większość z nich (213) była wypadami 1-dniowymi, 41 wycieczek było wielodniowych. W ciągu ostatnich ośmiu lat notujemy wyraźny spadek zainteresowania wycieczkami wielodniowymi; w tym czasie mieliśmy ich tylko 5. W bieżącym roku udało się z wielkim trudem zorganizować jedną dwudniówkę. Niewątpliwie jednym z powodów braku chętnych na wypady wielodniowe są niestety ciągle wzrastające koszta transportu, a także innych usług, zwłaszcza noclegów. Natomiast ciągle nieodgadnioną niewiadomą dla organizatorów wycieczek jest pytanie, czym poza kosztami i niepasującymi terminami kierują się potencjalni uczestnicy wycieczek. Bywa, że zdaniem organizatorów, wycieczka o bardzo ciekawym i atrakcyjnym programie pada, w najlepszym ledwo dochodzi do skutku przy małej frekwencji, a „przeciętna” cieszy się powodzeniem. Uciążliwym mankamentem są nazbyt późne zgłoszenia, nawet w przeddzień wyjazdu, gdy już wszystkie sprawy organizacyjne są domknięte i „odkręcanie” czegokolwiek często jest już niemożliwe. Utrwaliło się przekonanie, że zawsze jakoś sobie z tym radzimy, niemniej chętnie podzieliłbym się z tymi osobami stresem, który takimi sytuacjami jest wywoływany. W tym roku doszedł jeszcze inny problem: cieszyński PKS, z którego usług przez wiele lat ku naszemu zadowoleniu korzystaliśmy, zakończył działalność. Było trzeba znaleźć nowego „przewoźnika”, który spełniłby nasze oczekiwania. Jak się miało okazać, nie było to wcale takie łatwe.
Jakim był sezon wycieczkowy PTEw. 2012?
Pierwsza wycieczka odbyła się 26.04. Jak zwykle, nietypowymi drogami przez Jastrzębie Zdrój i Rybnik dotarliśmy do Rud Raciborskich. Aczkolwiek prace konserwatorskie nie są jeszcze zakończone, cały kompleks dawnych zabudowań pocysterskich z XIII w. z późniejszymi przebudowami jest prawie w całości odnowiony; w pobliżu urządzono elegancki parking, zbudowano pawilon recepcyjny. Nie przewidziano jednak, że ktoś może tu zawitać tak wcześnie. Na szczęście dostępny był kościół z charakterystycznym wnętrzem w stylu gotyku burgundzkiego. Zawsze, gdy tu jestem, podążam do bocznej kaplicy, w której znajduje się tablica fundacyjna księcia raciborsko – opolskiego Władysława I, ojca naszego cieszyńskiego Mieszka I. Ucieszyłem się, gdy zastałem ją ślicznie odnowioną.
Potem zatrzymaliśmy się w Raciborzu. Głównym punktem było zwiedzenie zamku popiastowskiego. Już od frontu witały nas świeże elewacje, ale ogrom podjętych prac restauracyjnych można było pełniej ocenić po wejściu na dziedziniec. Jedynym smutnym rekwizytem była jeszcze odrapana elewacja byłego browaru i stojąca w rusztowaniach perła raciborskiego gotyku – kaplica zamkowa. Jej wnętrze zastaliśmy w stanie całkowicie „sproszkowanym”. Sale w pałacu książęcym, owszem, ładnie odrestaurowane, ale właściwa ekspozycja, to dopiero melodia przyszłości. Całość, mocno przereklamowana, cieszy się dużą frekwencją zwiedzających. Po tylu powojennych latach dogorywania zamku warto tu było zaglądnąć. W mieście grupa poszła swoimi drogami, zapoznana wcześniej z propozycjami zwiedzenia wybranych obiektów. My udaliśmy się do dwu kościołów: podominikańskiego i farnego, które zarówno czasem powstania, stylem i historią korespondują z kościołami cieszyńskimi, a po zniszczeniach ostatniej wojny zaleczyły już resztki ran. Niestety po istniejącym kościele ewangelickim pozostało tylko wspomnienie. Upał nie pozwalał na dłuższy spacer.
Trasa powrotna prowadziła przez Bogumin. Tu po raz kolejny przećwiczyliśmy drogę przez mękę, pragnąc dotrzeć autobusem do niedawno odzyskanego kościoła ewangelickiego. Na nabożeństwa przychodzi kilkanaście osób. Oto smutna spuścizna niedawnych czasów i następstwa pazernego kapitalizmu. A swoją drogą np. burmistrzom miasta dałbym – z bezwzględnym nakazem dotarcia do wskazanego obiektu „turystycznego” – popilotować autobus po naszpikowanym zakazami mieście, którego nie zna na co dzień.
Pierwsza wycieczka zaliczona. Jakie będą następne?
24.05. ruszyliśmy na południe. Przez Żilinę dotarliśmy na skraj Kotliny Górnonitrzańskiej, przemknęliśmy przez Przełęcz Wyszehradzką do sąsiedniej krainy Turca, by zatrzymać się Turczianskich Teplicach. Te stare, sięgające historią XV w. cieplice, szczycące się „Modrą Łaźnią” z XIX w. i nowoczesnym imponującym pawilonem hotelowo – sanatoryjnym, na skutek różnych kataklizmów utraciło splendor uzdrowisk tej miary co Pieszczany, Trenczańskie Teplice czy Bardiejów. Gospodarze wiele robią, aby je doścignąć.
Główną drogą dotarliśmy do „złotego miasta” – Kremnicy. Piękne położenie miasteczka wśród Gór Kremnickich, otoczone resztkami murów, z pochyłym rynkiem, na którym znajdujemy zasłużoną mennicę, nowocześnie urządzone Muzeum Mennictwa a na wzgórzu pozostałości zabudowań zamkowych i kościołem św. Katarzyny o bogatym wystroju, nie może się nie podobać.
Choć nie miałem tego w planie, skoro byliśmy tak blisko, lokalną drogą dotarliśmy do… środka Europy, oznaczonego obeliskiem, wystawionym na pamiątkę powstania niezależnej Republiki Słowackiej w 1993 r. Potem już pomiędzy Wielką i Małą Fatrą i przesmyk Wagu, strzeżony ruinami streczniańskiego zamku, nasyceni pięknymi widokami, dotarliśmy do domu.
Coroczne jajecznice na trwale weszły do kalendarza naszych wycieczek. Pierwszą mieliśmy w 1995 r. na Jelenicy. Ta – 07.06. – już siedemnasta – różniła się nieco od wszystkich pozostałych: pierwszy raz odbyła się „za granicą”. Zanim jednak dotarliśmy na miejsce jej celebrowania, po drodze stawiliśmy się na wiejskim cmentarzu w Ropicy, by w 50 rocznicę śmierci oddać hołd prochom ks. bp. Józefa Bergera. Potem z doliny Tyry wspięliśmy się do schroniska na Kozińcu. Życzliwy gospodarz udostępnił nam zagrodę z ławeczkami, gdzie mogliśmy bez przeszkód zamieniać zawartość skorupek na smakowite jadło a potem skorzystać jeszcze ze schroniskowej restauracyjki. Upewniwszy się co do możliwości wypełnienia zamiaru, nic nie mówiąc nikomu, ruszyliśmy w głąb doliny Tyry a potem górską dróżką na… Dopiero gdy dojeżdżaliśmy do siodła pod szczytem powiedziałem: jesteśmy na Małym Jaworowym! Pogoda była cudowna, góry jak na dłoni, choć doliny nieco przymglone. Z drżeniem serca oglądaliśmy znajome gronie na wschód od Olzy, tu zupełnie inaczej poukładane. To było wielkie przeżycie. Posiliwszy się nieco w schronisku, powolutku zjechaliśmy do doliny Tyry a potem podgórskimi drogami zawitaliśmy jeszcze do głębokiej zacisznej doliny Mohelnicy, docierając aż do Wisalaji. Czas wracać do domu. Była to nasza ostatnia wycieczka autobusem cieszyńskiego PKSu. To jego autobusami i dzięki życzliwym kierowcom dojeżdżaliśmy bez wstrętów do najbardziej zapomnianych uroczych zakątków. Czy znajdziemy równie życzliwych przewoźników na dalsze wycieczki? Nazbyt wiele spraw organizacyjnych było trzeba pilnie rozwiązać.
Po wielu podejściach udało się zjednać nową firmę transportową. Szczęśliwie miało się okazać, że autobusik odpowiadał naszym oczekiwaniom i kierowca – po prostu Człowiek, a nie dyktator za kierownicą. Jedyny mankament: dodatkowe puste kilometry za dojazd i powrót. Niemniej ta wycieczka miała być testem do podjęcia decyzji o dalszej współpracy. Test na szczęście wypadł pomyślnie.
Trasa wycieczki 28.06. była, jak wszystkie na Słowację, niestety dość daleka. Traktem miedzianym, albo jak kto woli, bursztynowym, dojechaliśmy do Żiliny, a potem dolinami wśród Gór Strażowskich do doliny Wagu. W historii Słowacji, ważna to dolina, którą biegł stary trakt komunikacyjny, strzeżony licznymi strażnicami, budowanymi i niszczonymi w ciągu następnych stuleci; po dzień dzisiejszy ich pozostałości są świadectwem starych dziejów i ozdobą krajobrazu. Na krótką chwilę zatrzymaliśmy się w pięknym mieście Trenczinie. Jego centrum szczyci się zabudową klasycystyczną i secesyjną, ale góruje nad nim okazałe zamczysko, którego najstarsze fragmenty pamiętają XI w. Stąd już tylko kilkanaście kilometrów na południe, do Beckowa, głównego celu wycieczki. Już z okien autobusu mogliśmy podziwiać wzniesione na wysokiej wapiennej skale ruiny zamku, w XIII w. siedziby groźnego władyki Matusza Czaka, w XVI w. świadka okrutnego procederu z zimną krwią uprawianego przez dewiantkę Elżbietę Batorównę. W chwilę później mozolnie podchodziliśmy do bram zamku a potem zaglądali do jego zakamarków. W drogę powrotną ruszyliśmy autostradą zbudowaną w ciągu ostatnich lat w górę Wagu, aż do Bytczy. To tu w thurzonowskim „zamku na wodzie” wymierzono Batorównie karę, na którą sobie „zapracowała”. Przecięliśmy teraz grzbiet Jaworników, by doliną Kisucy dojechać do Czadcy i wspiąć się na Przełęcz Jabłonkowską. Wjechaliśmy na ziemie księstwa…
A potem była ta DWUSTU PIĘĆDZIESIĄTA (19 – 20.07.2012). Kręta trasa, cały czas wśród gór, i wokół korony gór karpackich na pograniczu Polski i Słowacji – Tatr. Opisana już w osobnym felietonie (patrz „WW” 2012/10), w jakiejś mierze była uwieńczeniem naszej wieloletniej działalności wycieczkowej w PTEw., dla organizatorów wielkie przeżycie i radość, że aż tyle mogliśmy ich zaliczyć i przeżywać wspólnie z ich uczestnikami „wspaniały świat, prawdziwy raj, dar Ojca Niebieskiego”.
9.08. jeszcze raz ruszyliśmy na Słowację. Przez Jabłonków, Żilinę i Martin dotarliśmy na południowy kraniec Turca. Po krótkim odpoczynku w „Motoreście”, serpentynową drogą pomiędzy Wielką Fatrą i Górami Kremnickimi dotarliśmy do brzegów rzeki Hron, nad którymi rozbudowało się dawne górnicze miasto Banska Bystrica. Przysparzało ono przez kilka stuleci królom węgierskim krocie beczek złota i srebra z okolicznych kopalń, kosztem ogromu potu i sił drążących sztolnie w twardych krystalicznych skałach górników. To stąd także wytyczonym przez Thurzonów szlakiem wożono na północ do Krakowa i Wrocławia (przez Cieszyn) kruszce miedzi i innych metali. Jeszcze dziś na obszernym wrzecionowatym rynku możemy podziwiać renesansowe budowle tamtego czasu z pałacem Thurzonów na czele, a ponad rynkiem pozostałości barbakanu i pamiętający XIII w. chram NMP.
Przez uroczą przełęcz Donowaly a potem siodło Brestowa dotarliśmy do stolicy słowackiej Orawy – Dolnego Kubina na krótki odpoczynek w pięknym zajeździe. Stąd już koło Jeziora Orawskiego przez Przełęcz Glinne, od Żywca wśród nieopisanych rozkopów budowanej drogi ekspresowej osiągnęliśmy Bielsko. Z ogrodzieńskiego kopca dojrzeliśmy w promieniach zachodzącego słońca Cieszyn.
O to, aby móc zrealizować nasz zamiar, trzeba było z dużym wyprzedzeniem starać się o zdobycie biletów na kurs czeskiego autobusu i oczywiście godzić się na termin narzucony przez czeską komunikację. Pociągnęło to za sobą konieczność wprowadzenia korekt w naszym rocznym planie wycieczek. Po dłuższym czasie z biura „Ondraszka” dowiedzieliśmy się: bilety są! Ale jak zabezpieczyć przyjazną aurę?
22.08. autobusem „Ondraszka” przejeżdżaliśmy przez przejście graniczne w Boguszowicach. Na horyzoncie, spoza beskidzkich groni wyrastał wierzchołek Łysej Góry, główny cel naszej eskpady! Do Raszkowic przyjechaliśmy na wszelki wypadek z dużym zapasem czasu. Ale oto na plac postojowy zajechał drugi, duży czeski autobus. Jego pasażerowie ponad wszelką wątpliwość oczekiwali na przyjazd autobusu, który pojedzie na Łysą. Było pewne, że wszystkich nie zabierze. Przyjechał. Grupa momentalnie ustawiła się przy otwartych drzwiach. Kierowca zakomunikował: najpierw wsiadają z biletami, czyli my! Obserwowałem, jak pozostałym rzedła mina w miarę, jak zajmowaliśmy miejsca. Nie wiem, czy z drugiego autobusu kierowca wpuścił chociaż połowę, potem zamknął drzwi. Po co o tym piszę? Zapewne sprawiliśmy pasażerom tego drugiego autokaru przykrą niespodziankę, mieli powód do niezadowolenia. Ale co chcę podkreślić, nie było żadnych awantur i przepychanek.
Już w czasie dojazdu do Raszkowic powietrze wyraźnie stawało się bardziej przejrzyste. Czeski autobus pracowicie zdobywał wysokość; wreszcie ostatnia pętla drogi. Jesteśmy. Tymczasem szczyt Łysej okazał się placem budowy nowego obiektu w miejscu baraku restauracyjnego. Poszliśmy nasycić oczy panoramą najpierw na wschód, w stronę Radhoszcza, potem na zachód. W tym kierunku widok był bardziej zmatowiały. Ledwo rysowała się Mała Fatra, Pilsko. Na południe zaś rozciągała się cała „kartoteka” grzbietów, w których rozpoznaliśmy grzbiet Gór Wszetyńskich i Jaworniki. Potem długo wpatrywaliśmy się w doliny. Z Cieszyna Łysą widać, ale z Łysej rozpoznać zalegające w porannej mgiełce miasto gdzieś tam między Kiczerą a Godulą…? Cieszyliśmy się, że zastaliśmy chociaż taką widoczność.
Z Raszkowic ruszyliśmy w dalszą drogę naszym autobusem. Podnóżem Ondrzejników dotarliśmy do Hukwaldów. Zgodnie z posiadanym planem wzgórza zamkowego ruszyliśmy drogą leśną. Gdy doszliśmy do ujęcia wodnego, było już pewne, że to nie ta droga. Szczęśliwie natrafiliśmy na wyżej prowadzący dukt a nie drogę leśną, którym w końcu doszliśmy do ruin zamku biskupów ołomunieckich. Co sprawniejsi zdążyli je jeszcze obejrzeć. Wróciliśmy znaną nam już drogą asfaltową. Za nieścisłości planiku i niezgodny z rzeczywistością opis rzekomo znakowanego szlaku, którego nie było, przyszło mi zapłacić tęgie frycowe. Podenerwowany przegapiłem jedno skrzyżowanie, także w końcu do Bruszperka trafiliśmy przez Przibor. Obiad już na nas czekał. Przez Paskow i Frydek-Mistek zdążaliśmy w stronę Cieszyna. Górująca nad otoczeniem Łysa Góra, nieco przymglona, pozostawała coraz bardziej w tyle, żegnana przyjaznymi spojrzeniami.
Co najmniej od roku, nie tylko w prasie jest głośno o odbudowanym zamku w Bobolicach, od dwu wieków pozostająca w ruinie jedna z warowni jurajskich z czasów Kazimierza Wielkiego. Jedni oburzają się na tak bezprecedensowe fałszowanie historii i naruszanie krajobrazu, inni, jeśli nie wychwalają nadmiernie inicjatywy senatora, to wolą oglądać nawet zreprodukowane mury zamkowe, zamiast kruszących się ścian zamczyska. Postanowiłem więc włączyć Bobolice do naszego planu wycieczek tym bardziej, że już dawno na Jurze nie byliśmy. Spodziewaliśmy się też, że skoro wycieczka do słowackiego Beckowa cieszyła się dobrą frekwencją, nasze polskie ruiny spotkają się z podobnym zainteresowaniem. Nic podobnego. Wychodzi na to, że słowackie są ciekawsze! Po raz kolejny wypadło nam się zmierzyć z próbą pogodzenia oczekiwań tych, którzy bardzo chcieli „nowy” zamek zobaczyć z brakiem możliwości pokrycia kosztów za przewożenie pustych miejsc. Szczęśliwie udało się zjednać mały busik, którego wynajęcie bilansowało się z sumą wpisowego, którego nie chcieliśmy zmieniać.
Tak więc 20.09. przez Bielsko-Białą, Wilamowice, Oświęcim dotarliśmy na skraj Jurajskiego Parku. Jadąc małym busikiem, mieliśmy w nosie wszelkie ograniczenia tonażu. Zachciało nam się razem z kierowcą przejechać przez centrum Chrzanowa, licząc także na to, że dla lżejszych pojazdów możliwy będzie choćby prowizoryczną kładką przejazd nad autostradą. Nic z tych rzeczy. Na planie miasta nie ma zaznaczonych ulic jednokierunkowych, oznakowania w mieście są fatalne, a chcąc się przedostać na północną stronę autostrady, było nią trzeba jechać parę kilometrów w stronę Krakowa i tam dopiero zawrócić, by znów po paru kilometrach trafić na zjazd do Trzebini. Doszliśmy do przekonania, że nie ma w Polsce bardziej schrzanionego układu komunikacyjnego jak w… Chrzanowie! Straciliśmy blisko godzinę czasu! Już bez niespodzianek przez Trzebinię (i to przez rynek!!!) i Olkusz dojechaliśmy do Ogrodzieńca, pod okazałe, jedne z najładniejszych ruin zamkowych w Polsce, położonych w pięknej scenerii wapiennych ostańców.
Wiele tu się zmieniło, ale czy na korzyść? Akurat na tle malowniczych ruin wystawiono szereg bud, kiosków z całym asortymentem wymyślnych atrap broni siecznej, powstały różne „parki” luna i lino, miniatur, nie wiedzieć czego. Także dziedziniec dolnego zamku zamieniony został na targowisko świecidełek i wszelakich rycerskich „zabawek”. Ciekawe, że to konserwatorom i różnym eko-działaczom dbającym o czystość krajobrazu nie wadzi.
Bocznymi drogami, a nawet na skróty duktem leśnym dotarliśmy do Bobolic. Przed nami piętrzyły się świeże mury zrekonstruowanego zamku, niżej parking, nowa restauracja, hotel, żadnych bud, czysto, schludnie. Część pomieszczeń zamkowych udostępniona jest do zwiedzania z miejscowym przewodnikiem. W gustownej restauracji preferowane są miejscowe dania z nieco senatorskimi cenami. Krótko: odbudowa zamku kosztowała krocie, ale godne podziwu jest to, że senator swój kapitał przeznaczył właśnie na taki cel, co więcej, stara się o podobną rewitalizację pobliskich ruin w Mirowie. Można oczywiście dyskutować, czy to „erzac”, czy lepsze byłyby sypiące się ruiny. Jedno jest pewne, odbudowany zamek jakiś czas postoi, po ruinach niedługo pozostałby już tylko kupa kamieni wokół przyziemi.
W Siewierzu przypomnieliśmy naszego cieszyńskiego księcia Wacława I, który za zgodą braci sprzedał miasteczko z zamkiem bp. Zbigniewowi Oleśnickiemu. Niestety zastaliśmy zamkniętą bramę; nie mogliśmy już wejść na dziedziniec i od środka oglądnąć po części zakonserwowanych pozostałości dawnego zamku biskupów krakowskich.
Trzy zamczyska, trzy różne historie i trzy różne wrażenia. Z nimi, po krótkim odpoczynku w Mokrem, wróciliśmy do domu.
11.10. Prognoza była trochę nieciekawa. Rano pochmurno, w drodze do Ostrawy zaczęły spadać orzechowe „pokapujki”. Mimo wszystko nie chciałem zrezygnować z oglądnięcia panoramy Ostrawy z najwyższej w Republice Czeskiej wieży ratuszowej. Jedyny problem, gdzie zaparkować? Tym razem jakoś sobie poradziliśmy. W ratuszu strażnik wskazał nam windę. Druga, z szóstego piętra wyniosła nas na taras widokowy na wysokości ponad 70 m. Mimo uślimtanej aury, widok był imponujący. Nareszcie się udało – za trzecim podejściem! Gdy dojeżdżaliśmy na przeciwny kraniec śródmieścia, chmury znikły, świeciło już słonko. Oglądnęliśmy ostrawski park miniatur z tym większą radością, że obok co zacniejszych obiektów architektury europejskich znaleźliśmy kilka z Polski z zamkiem królewskim w Warszawie na czele, ale także piękne przykłady budowli antycznych.
Pomknęliśmy teraz na południe, we Frydku-Mistku rozpoczęliśmy pętlę wokół Ondrzejników, dopiero przybierających kolory jesieni. W czasie przerwy obiadowej w sympatycznym zajeździe w Czeladnej rozegraliśmy nasze tradycyjne konkursy. Znów boczną drogą pod Smrekiem dotarliśmy do Starych Hamer, do kościołka wybudowanego staraniem ks. Jerzego Heczki w 1877 r., gdzie przez szereg lat pracował ks. Jan Boruta, wspierany od 1910 r. po sąsiedzku przez ks. Andrzeja Buzka. Po I wojnie światowej świątynię przejął Kościół Czeskobraterski. Naszym busikiem wąską dróżką dojechaliśmy pod sam kościół, przyjęci niezwykle serdecznie przez miejscowego pastora Pawła Janasa. Usłużył nam nie tylko obszernymi informacjami, które poprzedził modlitwą a zakończył fragmentem końcowej liturgii nabożeństwa. Naszemu wejściu i wyjściu z kościoła towarzyszyło bicie dzwonów!
Na krótko zawitaliśmy do ośrodka wypoczynkowego, zawieszonego wręcz na stromych stokach w głębi doliny Sepetyny. Chylące się ku zachodowi słonko rozświetlało całą dolinę. Musieliśmy się śpieszyć, by przygotować listy laureatów nagród konkursów „O Złoty Liść Jesieni 2012” i „Co zapamiętałeś z wycieczek PTEw. w 2012 r.”.
Czas było wracać. Drogą przez Frydek – Mistek śmigaliśmy pod beskidzkimi groniami, otaczających się woalem wieczornych mgieł. Zjeżdżając z żukowskiego wzgórza szybko zbliżał się do nas widok naszego miasta w blasku ostatnich promieni słońca. 254 wycieczka i sezon wycieczkowy PTEw. 2012 dobiegł końca. W pamięci pozostaną wspomnienia pięknie przeżytych chwil i niezapomniane widoki zwiedzonych zakątków.
Za łaską Bożą – do zobaczenia za pół roku!
(artykuł zamieszczony w „Wieściach Wyższobramskich” 2012, nr 11)
Odpowiedz